Na festiwal jechaliśmy nie do pracy, a dla przyjemności i to pierwszy raz od bardzo dawna, kiedy zrobiliśmy coś wyłącznie dla siebie, dla własnej przyjemności. Tak, mieliśmy upatrzonych artystów, których chcieliśmy zobaczyć i posłuchać, ale chcieliśmy też zrobić kilka zdjęć i przede wszystkim zobaczyć to wydarzenie. I? Było CUDOWNIE! Przed wyjazdem postanowiliśmy, że przyjemność przyjemnością, ale bez zdjęć nie wracamy. Chcieliśmy zrobić coś nowego, coś czego nie mogliśmy znaleźć u innych fotografów. Od dawna marzyła nam się taka hybryda – odrobina streetu, odrobina portretu, takie szybkie, na gorąco pozowane zdjęcia napotkanych ludzi. Na Woodstock wybraliśmy się więc ze sprzętem i planem. Założyliśmy, że stworzymy w ten sposób cykl portretów pokazujący uczestników festiwalu, z obu stron sceny. Dostaliśmy nieograniczoną akredytację i z najlepszym aparatem jaki znamy, zaczęliśmy krzątać się po całym terenie. Byliśmy w namiotach i obozach, weszliśmy pod polowy prysznic, byliśmy na bekstejdżu, w wozach transmisyjnych, galeryjkach i na scenie w trakcie koncertów. Byliśmy w strefach zamkniętych, otwartych, a przez chwilę wyszliśmy nawet z terenu festiwalu. Byliśmy w tłumie podczas, gdy w powietrzu latały dziesiątki kilogramów proszku Holi. Byliśmy literalnie wszędzie!