Nie chciałbym, żeby ten tekst został odebrany jak zachłystywanie się Behemothem. Naprawdę umiem być obiektywny (tylko po co?!:) i wiem, że nadal mają nad czym pracować. Wciąż też mogą rozbudowywać produkcję sceniczną. Ale została im już tylko kosmetyka. Muzycznie i brzmieniowo są dziś niemal bezkonkurencyjni. I nie myślę tylko o supportujących ich grupach. Skąndinąd świetnie pełniących swoje role. Sądzę, że gdyby tego wieczora w Stodole zagrały Machine Head czy Slayer, to wypadłyby przy Behemocie jak zespoły kobziarzy. Serio.
Dramaturgia tego koncertu i cała pozamuzyczna otoczka pomogły z zainteresowaniem oglądać występ Behemotha nawet przypadkowym widzom, którzy przyszli sprawdzić, „o co chodzi temu Nergalowi”. A było na co popatrzeć. Płomienie wystrzeliwały muzykom spod stóp, krzyżowały się, przecinając ukośnie scenę i były wypluwane przez Inferno. Wrażenia dopełniały dynamicznie pulsujące światła, dymy i grafiki zmieniane za plecami perkusisty. Zespół tradycyjnie wystąpił w swoim scenicznym rynsztunku, makijażach i przed mikrofonami z nowymi statywami. Umieszczone na nich do niedawna heksagramy Thelemy zastąpiły heptagramy babalońskie. (prawdopodobnie gdzieś dotąd doczytali wielbiciele sensacji i relacji Nergala z Dodą, więc dalej będzie już konkretnie, tylko dla trve fanów:)
Po dość długim oczekiwaniu, przeciąganym taktycznie nawet po soundchecku, zespół zjawił się na scenie w ciemności, podczas introdukcji do „Ov Fire And The Void”. Wejście utworu w decydującą fazę podkreśliły słupy ognia sięgające sufitu Stodoły. Fakt, nie miały przez to wiele więcej niż cztery metry, ale przynajmniej klub się nie spalił. Pierwsze, co zwracało uwagę i odróżniało Behemoth od grających wcześniej kapel, to ogromna determinacja muzyków. Seth, najczęściej z lewej strony sceny, machał głową z prędkością turbo-śmigłową. Nergal, kiedy tylko pozwalały mu obowiązki wokalisty, podchodził do krawędzi sceny, żeby być jak najbliżej fanów. Orion robił to, co koledzy, a dodatkowo wskakiwał na podest z perkusją. Za którą oczywiście szalał nie do przecenienia Inferno. „Ewangeliczny” początek koncertu miał swoją kontynuację w tytułowym nagraniu z „Demigod”. Mój ulubiony album Behemotha (już mi się nie chce być obiektywnym:) poza najnowszym, reprezentowały jeszcze, zagrane później, „Conquer All” i „Slaves Shall Serve”. Czyli hity.
Jednak poza oczywistymi wyborami, setlista najeżona była niespodziankami z wspomnianym na wstępie „Wolves Guard My Coffin” ze „Sventevitha”, „Driven By The Five Winged Star” z „Pandemonic Incantations”, czy „LAM” z „Sataniki”. Zagrane w otoczeniu nowszego materiału, dostosowane brzmieniowo i aranżacyjnie do XXI wieku, zabrzmiały jak klasyki! Ciekawe, że w porównaniu z wymuskanymi „Shemhamforash”, „Alas, Lord Is Upon Me”, czy „Lucifer” z „Evangeliona”, te blacmetalowe zgniłki sprzed dziesięciu – piętnastu lat, wcale nie trącą myszką. To naprawdę udane kompozycje.
Mniej więcej w połowie sztuki, po tym jak Inferno wypluwał benzynę na pochodnię, tworząc spektakularne kule ognia, zagrał też krótkie i konkretne solo. Za co zebrał zasłużone brawa. Dla wszystkich, których ciekawi, jak on to robi tylko czterema kończynami, mam dobrą wiadomość – jeden z kamerzystów filmował popis Inforno zza jego pleców. Tak, kamerzystów. Nie wspominałem, że kręciło ich się tam co najmniej trzech? A po krawędzi sceny jeździła zdalnie sterowana kamera. Bo całość była rejestrowana na potrzeby DVD i – być może – koncertowego teledysku.
O ile kolejne utwory utwierdzały przybyłych w przekonaniu, że Behemoth jest metalową maszynerią, to zamykający występ, epicki „Lucifer”, odśpiewany przez Nergala w masce, nie miał w sobie nic z odhumanizowanego łomotu. Ta piosenka, tak – piosenka –, miała szczególną oprawę choreograficzną, wzmacniającą jej odbiór. Nie było machania głowami. Dostojnie, nad wyraz statycznie, odegrany poemat Tadeusza Micińskiego, spinał klamrą wszystkie doświadczenia tego wieczoru. A muzycy, perfekcyjnie odgrywając dźwięki i emocje, zostawili publiczność oniemiałą. I nagle milczącą. Nic więcej nie można było zrobić, żeby osiągnąć efekt spełnienia.
Mimo początkowo dobrego przyjęcia, zespół zrezygnował z zagrania zaplanowanego wcześniej, wesołkowatego „I Got Erection” z repertuaru Turbonegro. I chyba dobrze, bo dzięki temu zostawili po sobie coś więcej, niż rockandrollowy żart.
Behemoth – setlista:
Ov Fire And The Void
Demigod
Pan Satyros
Shemhamforash
Conquer All
Driven By The Five Winged Star
Decade Of Therion
Wolves Guard My Coffin
Christians To The Lions
At The Left Hand Ov God
Slaves Shall Serve
As Above So Below
LAM
Alas, Lord Is Upon Me
Antichristian Phenomenon
Chant For Ezkaton 2000
Lucifer (bis)
Behemoth/ Hermh/ Azarath/ Black River
25 września, Warszawa, Klub Stodoła