foto: mat. pras.
Gdzieś na obrzeżu rynku muzycznego krąży taki wolny elektron. Troszeczkę trzeba się interesować, by nie kojarzyć go jedynie z otwieraniem wina, Chomiczówką i T.Love. Ci co kojarzą bardziej, kojarzą skutery, produkcję, Tarchomin i miłość do sportu, zanim stało się to modne. Pierwsza płyta przyniosła mu sporo nagród oraz wyróżnień, zawieszając tym samym wysoko poprzeczkę. Zajęty i zarobiony, płytami solowymi nie szasta. „Cyfrowym stylem życia” sukcesu jedynki nie powtórzył, choć było blisko. Pewnie wciąż w cieniu tej „Chomiczówki”. Bo czy da się jeszcze raz wejść do tej samej wody i napisać kolejny retrospektywny hymn swojego pokolenia? Zanim włączyłem „Byłem tam”, odpowiedziałbym z przekonaniem, że nie. To błąd.
Trójkę, na którą czekaliśmy najdłużej, otwiera silnym uderzeniem. Wspomniane „Byłem tam” to najlepszy wybór na singla, a jednocześnie niezła zasłona dymna. Następca „Chomiczówki”? Mimo, iż wydaje się to niemożliwe, to tak właśnie jest. Utwór reprezentujący płytę? O nie. Bo i płyta jakby mniej równa. I niech fani reggae nie mają mi za złe, bo ja z reggae najbardziej kocham to serwowane przez Kobonga czy Houka…, a tu, na „Trójce” reggae dużo i te momenty, w których bierze ono górę nad innymi, są dla mniej najmniej atrakcyjne. A atrakcyjnych momentów jest tu na szczęście sporo.
Kolejnym świetnie wyprowadzonym sierpowym jest „Sport”, wyróżniający się nie tylko znacznie nowocześniejszą warstwą muzyczną, ale i świetnym tekstem (Sidney doskonale wie, o czym nawija) i szczyptą nienachalnego humoru („…jesteśmy lepszy sort, uprawiamy sport…”). Jeśli masz swoją listę na siłkę, to ten numer musi się na niej znaleźć.
Równie świetnym, choć zupełnie z innych powodów, jest „Hardcore”. Daleki od tego reggae i będący kompletnym negatywem poprzedzającego go „Pozwól, że nadam Ci imię”. W „Pozwól…”, które spokojnie mogłoby znaleźć się na którejś z poprzednich płyt, mamy ten idealny stan zakochania i fascynacji, próbę złapania motyla co z brzucha się wyrwał. „Hardcore” już tak pozytywny nie jest. To gorzko-słona pieśń faceta z całym bagażem powodów, by zginając się nad kieliszkami, polać raz jeszcze i jeszcze. Bo kochankowie czasem, z czasem, stają się wrogami, uczulonymi na siebie alergikami, wielkimi nieporozumieniami. Z wyrafinowaną szatą muzyczną, szczęśliwie daleką od trójkolorowego, błahego reggae. Dobra, napiszę to i już więcej nie wrócę do tego wątku. Mam nadzieję, że Jarek mi wybaczy – im mniej reggae tym lepiej dla Sidneya. Sprawdźcie np. „Korek” – radosne reggae, bliższe chyba Maleo Reggae Rockers niż jakiemukolwiek zespołowi Sidneya. A może tak mi się wydaje poprzez wyeksploatowany już mocno motyw jazdy przez wielkie miasto? Ok, wróćmy jeszcze do świetnych chwil na „Trójce”, bo jest w czym wybierać.
Kolejnym mocnym momentem, po który chętnie powinny sięgać rozgłośnie nad Wisłą, jest „Twarzą w twarz”. Uniwersalny, słoneczny i przede wszystkim pozytywny pocisk, który na luzie mógłby się znaleźć na jednej ze starszym płyt T.Love. Przed niektórymi skojarzeniami nie da się uciec. To żadna wada, to nie żaden zarzut. Wręcz odwrotnie. Warto pamiętać, że Sidney nie asystuje za perkusją swoim kolegom, a ma znaczącą moc kompozytorsko-sprawczą. I „Twarzą w twarz” jest na to dowodem. „Dom praca dom siłownia” zaś jawi mi się jako esencja tego, do czego przyzwyczaił mnie Sidney. Niebanalny storytelling utkany z tematów dobrze rozpoznanych bojem: alkohol i życie po zmierzchu. Jaskrawo kontrastujący z poprzedzającym go, niestety banalnym „Więcej od złota”, pełnym naiwności podlanej orientalnym sosem.
Właśnie to sąsiadowanie ze sobą utworów z kategorii „repeat” z tymi „skip” każe mi ocenić „Trójkę” surowiej, niż bym chciał. Niemniej, to dobrze, że ta płyta już jest i część zawartych na niej utworów zostanie z nami na dłużej.
Artur Rawicz
Ocena: 3,5/5
Tracklista:
1. Byłem tam
2. Więcej od złota
3. Dom praca dom siłownia
4. Korek
5. Ogień i stał
6. Najlepsze słońce zima
7. Sport
8. Pozwól, że nadam Ci imię
9. Hardcore
10. Kochana Mamo
11. Twarzą w twarz
12. Ajrisz