fot. mat. pras.
Popowa płyta roku jest kobietą. Niepokorną, odważną, ale również wrażliwą i czułą. Bo kto inny, jak właśnie FKA Twigs odważyłby się na jednym krążku połączyć post trip hop z hip hopem, popem, ale też z elektroniką i operą. Oraz dźwiękami, z których znamy Cocteau Twins, Phila Collinsa czy… Enyę. A ona to zrobiła. I wygrała.
Dlatego jest wielka. Tahliah Debrett Barnett, bo tak naprawdę nazywa się FKA Twigs, swoim albumem zamyka dziś usta wszystkim krytykom, którzy zaczęli wątpić w jej talent. I wyliczali lata, które minęły od premiery jej oszałamiającego debiutu „LP1” (2014). Wydana właśnie „MAGDALENE” jest jeszcze lepsza, choć przecież bardziej piosenkowa, niż eksperymentalna. Ale w żadnym jednak razie komercyjna. Już raczej można by ją ulokować gdzieś na przecięciu nowej kameralistyki i elektro-popu. A co w takim razie robi tu rapujący Future? No właśnie – strasznie ciężko zaszufladkować drugi krążek Twigs. I to jest kolejny dowód na wielkość tego dzieła.
Bo pierwszym jest głos. Jej głos. Już na debiucie eFKA intrygowała, śpiewając częściej w „poprzek”, niż słuchając się karnie melodii. Albo rytmu. Tym razem wychodzi poza linie melodyczne. A czasem brzmi jak Kate Bush („Sad Day”), Björk („Daybed”), Beth Gibbons („Cellophane”), a nawet… Enya („Thousand Eyes”). A że brzmi czysto, szlachetnie, ale przede wszystkim kobieco i po prostu pięknie, to skupia naszą uwagę niemal wyłącznie na swoim głosie. Może to również efekt produkcji, wysunięcia wokalu „przed orkiestrę”, ale już po pierwszym przesłuchaniu zapominamy o muzyce! Tak ustawione akcenty na „MAGDALENE” sprawiają, że ta płyta jednocześnie zachwyca i poraża. Oczywiście nadal jest to muzyka popularna, z tym że zrobiona z wielką pasją i bardzo na serio. Pamiętacie? Podobną drogą szła kiedyś wspomniana Björk, która jednak w tym swoim muzycznym szaleństwie się pogubiła. Twigs jako główna producentka, wsparta dodatkowo przez armię speców od brzmienia zdejmuje nieco nogę z gazu i stawia bardziej na nastrój i minimalizm. I wygrywa.
W tej muzycznej opowieści, którą sama wyprodukowała – ze wsparciem takich speców od brzemienia, jak: Jack Antonoff, Metro Boomin, Nicolas Jaar, Arca, Kenny Beats, Oneohtrix Point Never, Jeff Kleinman, Skrillex, Sounwave i Michael Uzowuru – słychać wszystkie gorsze i lepsze dni, które spotkały Brytyjkę od czasu debiutu. A więc miłosne zawody, rozstania, ale też walkę z chorobą nowotworową. 31-latka wyszła z tych zakrętów na życiową i artystyczną prostą silniejsza i jakby bardziej poukładana. Mam wręcz wrażenie, że bardzo emocjonalna „MAGDALENE” to płyta będąca wręcz afirmacją kobiecej siły. Jak zresztą sama śpiewa w najdłuższym na tym krążku utworze „Mary MAGDALENE”: „A woman’s time to embrace / She must put herself first”. Dokładnie tak – kobiecość jest tu na pierwszym miejscu.
Właśnie od wspomnianego utworu – wcześniej rozhuśtana stylistycznie płyta – nabiera spokojnego, refleksyjnego, może nawet minorowego klimatu. Ale jest w tym tyle piękna, że kończymy słuchać „MAGDALENE” w pełnym podziwu osłupieniu. Co oczywiście nie odbiera czterem pierwszym piosenkom wielkości. Wręcz przeciwnie. Sięgając po brzmienia, które do tej pory słyszeliśmy w muzyce Cocteau Twins i Enyi („Thousand Eyes”), czy łącząc hip hop z operą („Home with You”) intryguje i zachwyca oczywiście. A czy pomyślelibyście, że w 2019 roku można nagrać piosenkę, w której Kate Bush spotyka Phila Collinsa i Petera Gabriela („Sad Day”)? No właśnie…
Dlatego „MAGDALENE” to arcydzieło. Bezdyskusyjne. Kropka.
Artur Szklarczyk
Ocena: 5/5
Tracklista:
1. Thousand Eyes
2. Home with You
3. Sad Day
4. Holy Terrain ft. Future
5. Mary MAGDALENE
6. Fallen Alien
7. Mirrored Heart
8. Daybed
9. Cellophane