Coldplay – „Everyday Life” (recenzja)

Rozdroże czy manowce?

2019.11.23

opublikował:


Coldplay – „Everyday Life” (recenzja)

fot. mat. pras.

Dwa lata po wydaniu epki „Kaleidoscope” i cztery, które minęły od premiery albumu „A Head Full of Dreams”, brytyjscy giganci pop-rocka wracają z nowym pomysłem na siebie. Wracają z mniejszym szumem niż kiedyś, ale też z całkiem udanym singlem „Orphans”, który zawojował radio i internet. Dlatego ciekawy jestem, w jaki sposób najwierniejsi fani Chrisa Martian i jego zespołu zareagują na „Everyday Life” – płytę przeładowaną pomysłami, nierówną, ale miejscami liryczną i mądrą, przesz co wprawiającą mnie w lekką konsternację.

„Jeśli grasz w takim zespole, jak U2, oczekiwania wobec ciebie są największe” – powiedział kiedyś Bono. I miał rację. A mnie ten cytat idealnie pasuje również do historii kapeli Coldplay, która rozkochała w swojej muzyce świat absolutnie genialnym albumem „Parachutes” (2000). Ale potem… było już tylko gorzej.
Znamienne, że to właśnie grupy Bono i Chrisa Martina w obecnej dekadzie są chyba najbardziej ktrytykowanymi wykonawcami z kręgu tzw. rockowego mainstreamu. Paradoksalnie – choć nagrywają nieciekawe, a wręcz nieistotne płyty – to wciąż wysprzedają stadiony i wielkie hale. A słuchacze wciąż mają nadzieję, że na następnej płycie odkują się artystycznie, zamkną usta niewdzięcznym krytykom. Mam jednak wrażenie niemal graniczące z pewnością, że chyba i teraz się nie uda. Że jeszcze poczakamy na triumfalny powrót autorów „Everyday Life”. Choć skłamałbym, gdybym nie napisał, że tym razem grupa nie podjęła odważniejszej próby odświeżenia swojej muzyki, sięgniecia po inne pomysły, znalezienia nowej drogi…

Na ósmym, składających się z dwóch części („Sunrise” i „Sunset”) krążku Brytyjczycy przede wszystkim zaskakują odejściem od formuły pop-rockowego albumu. Znacie kultową płytę „London Calling” supergrupy The Clash? Kojarzycie, w jaki sposób jest zbudowana? To taki muzyczny miszmasz, „szafa grająca” z punkiem, reggae, ska, dubem, surf-rockiem i jazzem. A mimo to wszystko tu (współ)gra. Wydaje się, że w podobny sposób chcieli swoją płytę wymyślić Chris Martin, Guy Berryman, Jonny Buckland i Will Champion oraz Phil Harvey. Czyli jeśli otwieramy album kameralistycznym (!) „Sunrise”, to potem mamy „Church”, w którym pop-rock łączy się z soft-drum’n’bassowymi podkładami oraz orientalnymi wokalizami. W „Trouble In Town” jest podobnie, ale dochodzą tu jeszcze zmiany rytmu i wklejony, niestety jakby na siłę, monolog, przez co całość nabiera znamion… dźwiękowego bigosu. Wrażenie to potęguje gospelowy „Broken”, minimalistyczna ballada „Daddy” i miks jazzu z alt-folkiem w „Arabesque”, w którym pojawia się również Stromae. I tak cały czas – niby więc eklektycznie, ale jakby niespójnie i niezbyt strawnie.

W tym gąszczu pomysłów i inspiracji są jednak budzące nadzieję przebłyski optymizmu. Znakomicie na stadionach wypadnie – jakby stworzony z myślą o koncertach – „Champion of The World”. Ja jednak wolę „Guns”, który przywodzi na myśl rebel-songi na głos i akustyczną gitarę Joe Strummera ze wspomnianych The Clash, ale z późniejszych czasów, czyli muzykowania z The Mescaleros. A skoro sięgamy już po skojarzenia, to nie mogę odpędzić myśli, że w „Old Frineds” Martin chciałby być też Damienem Rice’em z czasów „The Blower’s Daughter”. Ale to się nie uda…

Na pewno jednak udała mu się liryczna warstwa „Everyday Life”, która sprawia wrażenie zaplanowanej i przemyślanej. Ale teżz bardzo humanitarfnej i uduchowionej. „Ludzie tworzą jedna wspólnotę i stworzeni są z tej samej materii i ducha. Kiedy cierpi jeden człowiek tej wspólnoty, cierpi cała wspólnota. Jeśli jesteś obojętny na cierpienie innych, nie masz prawa nazywać się człowiekiem” – słyszymy w „Bani Adam”, w którym zacytowany został powyższy fragment słynnego perskiego, średniowiecznego poematu o takim samym tytule. Z kolei w singlowym „Orphans” Chris odnosi się do bombardowań Damaszku i wspomina ofiary syryjskiej wojny domowej. A wreszcie w „Trouble In Town” nienachalnie, w bardzo opisowy i kameralny sposób porusza temat rasizmu, a w „Daddy” pojawia się pełna miłości i goryczy opowieść o oddalaniu się od siebie ojca i syna.

I chyba właśnie niebanalna warstwa tekstowa jest największym walorem nowego albumu Coldplay – zespołu, który choć jest najlepiej sprzedającym się artystą na Wyspach w XXI wieku, to jakby gdzieś stracił intuicję i swoją magię. Dziś jej szuka, jest jakby na rozdrożu, ale na pewno nie na manowcach. A to budzi nadzieję na to, że również dla Coldpay nastaną w końcu kolejne, tłuste czasy.

PS. Warto wspomnieć, że na okładce albumu znalazło się zdjęcie z 1919 roku, na którym utrwalony został zespół pradziadka gitarzysty – Jonny’ego Bucklanda.

Artur Szklarczyk

Ocena: 3/5

Tracklista:

1. Sunrise
2. Church
3. Trouble in Town
4. Broken
5. Daddy
6. Wonder of The World / Power of The People
7. Arabesque
8. When I Need a Friend
9. Guns
10. Orphans
11. Èko
12. Cry Cry Cry
13. Old Friends
14. Bani Adam
15. Champion of The World
16. Everyday Life

Polecane