Wasz.txt – Wspomnienie Marka Jackowskiego

Tekst nadesłany przez Bartka Piwowarczyka.


2013.11.04

opublikował:

Wasz.txt – Wspomnienie Marka Jackowskiego

„Dzień za dniem pada deszcz

Słońce śpi, nie ma Cię

Jest mi bardzo, bardzo źle…

Zimny kraj, zimny maj…”

W tym roku maj był wyjątkowo zimny. Osiemnastego jego dnia odszedł Marek Jackowski. Zgasł nagle i niespodziewanie, jak dźwięk struny przerwanej bezlitosną ręką losu. Znikł bez ostrzeżenia, w trakcie nagrywania nowej płyty, pełen werwy i młodzieńczej energii. Pytanie „dlaczego?” jest tu nie na miejscu, nikt nigdy nie znajdzie na nie odpowiedzi. Jednak padło ono z pewnością tysiące razy i tak samo często odpowiadała mu tępa, głucha cisza. Cisza na szczęście przerwana wraz z wydaniem pośmiertnego i (o ironio!) powrotnego albumu pana Marka.

Płyta opublikowana została 22 października tego roku. Właśnie dlatego ten tekst powstaje teraz. I nie jest recenzją. Początkowo miał pojawić się w okolicach rocznicy śmierci, a jednak pomyślałem, że smutne epitafium byłoby nie na miejscu.  Zbyt dobrze i pogodnie kojarzy mi się postać, twórczość i energia pana Marka. Zbyt dużo czasu spędziłem z riffami i tekstami Maanamu, z poetycką aurą drugiej odsłony Anawy, z eksperymentalno-orientalnymi eksperymentami Osjana. Tkliwy, cichy smutek jest tu niewskazany. Bo z tą muzyką wiążą się, w moim przypadku, tylko dobre wspomnienia.

Marek Jackowski nie był dla mnie nikim szczególnie bliskim, nigdy go nawet nie spotkałem. A jednak jego, poniekąd pełna sprzeczności postać (hipisa- buddysty-katolika i gwiazdy gitary nie grającej solówek), przenikała do mojego życia dość regularnie. Pierwsze mgliste wspomnienie to zielono-żółta, krzykliwa szata graficzna albumu „Rockandrolle”. Ogolona „na zapałkę”, drapieżna Kora, pamiętne, „ping-pongowe” zdjęcie zespołu i muzyka niosąca energię, którą poznałem nieco wcześniej, lecz którą jednak dopiero wtedy, około roku 1997, naprawdę poczułem. Z powodu muzycznych sympatii ojca, nagrania Maanamu towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo.  Z pamięci mogłem przywoływać okładki (np. artystyczno-minimalistyczny front „Derwisza i Anioła” czy zmysłowy „Łóżka”), śpiewać melodie i wyobrażać sobie koncerty zespołu, choć w żadnym do dziś nie uczestniczyłem osobiście. Mogłem też swoim dziecięcym umysłem daremnie próbować pojąć, kiedy człowiek jest „ze stali”, dlaczego „smycz to pułapka radosna” i co musi się stać, żeby ludzie zdecydowali się „w szafie żyć”. Oczywiście- nic jeszcze nie rozumiałem, lecz z drugiej strony potrafiłem powiedzieć z pamięci wiersz W. Szymborskiej. Nawet jeśli byłem, przez kilka następnych lat, święcie przekonany, że i ten tekst napisała pani o nazwisku dziwnie podobnym do tego, którym posługiwał się tajemniczy pan gitarzysta. Mijały lata, a kompozycje Pana Marka, może nieregularnie, ale niezmiennie mi towarzyszyły. Odkryłem, że historia jego zespołu nie zaczęła się w latach dziewięćdziesiątych, i że mam na to dowody w postaci pokaźnej ilości odpowiednich płyt winylowych (nawet zagranicznej „Wet Cat”). Dowiedziałem się też, że „w życiu trzeba zawsze wolnym być”.

Wszystko to sprawiło, iż nazwiska takie jak Jackowski, Olesiński czy Markowski znam dłużej niż te typu Goethe, Kerouac  czy Salinger (o którym nota bene Pan Marek pisał magisterkę). Może żaden to odkrywczy fakt, dla mnie jednak znaczący.

Później zacząłem analizować Jackowskiego jako gitarzystę. Bo grał w sposób co najmniej unikalny. Nie nachalnie, ale z energią.  Minimalistycznie, acz z nerwem. Korzenie takiego podejścia można odnaleźć w historii. Kora, w swej spisanej przy pomocy Kamila Sipowicza autobiografii, wspomina trasę Osjana z trębaczem Donem Cherrym mówiąc: „Don Cherry był zaawansowany w buddyzmie, uczył muzyków całkowitej prostoty […] Marek korzystał z jego nauki i urzeczywistniał tę prostotę w graniu”.

Wiesław Królikowski już w 1983 r. pisał, że „Marek Jackowski robi wrażenie człowieka spokojnego i bardzo serio”. Co więcej, zaznaczał: „Jackowski jest jednym z nielicznych na naszej estradzie znawców i koneserów muzyki rockowej, a także reggae. Ma swoich faworytów. Z klasyków rocka są to: The Rolling Stones, The Doors, The Who, Jeferson Airplaine […] Z reggae: przede wszystkim Bob Marley”. Jeśli ktoś dobrze zna dorobek artysty, z łatwością odnajdzie utwory, które te inspiracje jasno odzwierciedlają. Riff z „O! Nie rób tyle hałasu” posiada energię najlepszych lat Pete’a Townshenda, a przy np. „Zapatrzeniu”, sam wujek Robert Nesta bujałby się z uśmiechem i radością w zamglonych oczach. Być może robi to, nawet teraz. Myślę, że panowie zdążyli już poznać się osobiście. I tego zazdroszczę Marleyowi. 

Dość wspomnień. Ostatni takt fonograficznej, muzycznej i ziemskiej kariery Marka Jackowskiego to naprawdę niezły kawał sztuki. Z pomocą gości artysta stworzył dzieło na wysokim (choć dla niego standardowym) poziomie, będące de facto konsekwencją całej jego muzycznej i życiowej historii. W pierwszych taktach płyty słychać nieco  (doprawionego wokalem Anny Marii Jopek) Osjana, dalej trochę funkowych, nonszalanckich nut Maleńczuka i sporo Whitesnakowej energii Piotra Cugowskiego. Bez zbędnych słów- bardzo polecam. A tym, którym Pana Marka brakuje szczególnie mocno, odsyłam do jednego z wersów: „Życie toczy się dalej/I będzie jeszcze wspaniale/Nie będzie źle.” Niby łatwo powiedzieć, a jednak…

A na koniec? Po prostu- dziękuję. Dziękuję Panie Marku. Dziękuję za wszystkie energetyczne riffy, za psychodeliczną wersję „Korowodu” Anawy, za „Wieczną pielgrzymkę” Osjana… Za całą Pana muzykę. I za to ile Pan nam, słuchaczom, zostawił. Wielkie dzięki.

I proszę pozdrowić pana Śmietanę. Miłego jamowania.

Polecane