„Róbta co chceta”

Czyli najpiękniejsze błoto świata


2012.08.05

opublikował:

„Róbta co chceta”

Drugi dzień Przystanku Woodstock zaprzeczył niepisanej zasadzie, jakoby na dużych festiwalach priorytetem były zespoły zagraniczne, a artyści rodzimi wypełniali jedynie rolę drugorzędną, dodatkową. Spośród dziesięciu kapel, które w piątek zaprezentowały się na woodstockowej scenie, aż siedem reprezentowało barwy polskie.

Rozpoczął zespół Deriglasoff, który poza autorskim repertuarem (wykonanym m.in. z zaproszonymi gośćmi z grupy Plan i aktorem Arkadiuszem Jakubikiem) zaprezentował kower Brygady Kryzys zadedykowany Stopie oraz „Ace Of Spades” Motorhead. Cudzy utwór – „Na dwa” Sistars – wykonali też Bethel. Dodatkowo grupa ta, po tym, jak odebrała na scenie Złotego Bączka za najlepszy występ na scenie folkowej w ubiegłym roku, po raz pierwszy na żywo zagrała utwór z nadchodzącego, drugiego albumu. Świetny koncert dali The Analogs. Surowy, treściwy, pozbawiony efekciarstwa. Jeśli młode punkowe kapele chcą się uczyć od kogoś koncertowania, to tylko od Pawła Czekały i spółki. Najwięcej braw zebrał jednak Gooral, który – z pomocą dwóch kapitalnych głosów: męskiego i żeńskiego – zrealizował w swoim secie chyba główne muzyczne założenia Przystanku i połączył dziką, dubstepową energię z folklorowymi motywami. Mieszanka wybuchowa.

Z koncertów zagranicznych gwiazd najbardziej wyczekiwany był występ Machine Head. Grupa, która na innych festiwalach typu Sonisphere czy Wacken, zajmuje w line-upie pozycję drugorzędną, tu mogła zaprezentować pełnię swoich możliwości. I prawie im się to udało, bo jak nowy album pt. „Unto The Locust” wyśmienicie prezentuje się w wersji studyjnej, tak jeszcze lepiej słucha się go na zywo. Problem w tym, że koncert zaczął się falstartem – 20-minutowe opóźnienie mogło niektórych zirytować. Zaznaczmy jednak na marginesie, że tylko ten jedyny raz woodstockowicze musieli czekać na wykonawcę tak długo. Chwała Przystankowi za punktualność. Rozczarował za to występ Asian Dub Foundation. Gdy widzi się na scenie dwóch tak wyśmienitych, porywających wokalistów, człowiek chciałby zobaczyć jeden z lepszych występów na festiwalu. Tak jednak nie było. ADF zabrakło „kopa”, którego miał Gooral lub, dzień później, Dubioza Kolektiv – bośniacka kapela, której szalony melanż reggae, funku i punku zaowocował jednym z lepszych koncertów na tegorocznym festiwalu. Może to kwestia brzmienia? A może tego, że przeciętny festiwalowicz nie do końca czuł azjatyckie dźwięki? Na pewno za to wszyscy poczuli Luxtorpedę. Chyba żaden inny polski zespół nie miał na tegorocznym Woodstocku takiej publiczności. Opłacało się pozostać pod sceną do późnej nocy, bo było kilka niespodzianek, m.in. Jurek Owsiak w roli gitarzysty czy obecność niepełnosprawnych rugbystów Balian podczas wykonywania utworu „Hymn” (sportowców tych co rusz można było zobaczyć pod sceną na innych koncertach).

Trzeci dzień Przystanku otworzyły zespoły – laureaci Eliminacji: Hope, Eris Is My Homegirl i Plan. Dwie pierwsze kapele, zanurzone po stroiki w rocku, romansują też z innym gatunkami. Hope sięga po biohazardowe rozwiązania rapowe, ale potrafi też zaprosić na scenę Reggenatora z Vavamuffin. Eris Is My Homegirl wchodzą na ekstremalne wyżyny death, dużo też u nich elektroniki. Koncert byłby jeszcze lepszy, gdyby nie zbiegł się z oberwaniem chmury, największym od lat na tym festiwalu. Pogoda sprzyjała za to grupie Plan, bardziej przywiązanej do tradycyjnych gitarowych kompozycji. Nie tylko się rozpogodziło, ale przed sceną powstało kilka pokaźnych rozmiarów kałuż, które – co w przypadku Woodstocku oczywiste – natychmiast stały się terenem zabawy festiwalowiczów. – Jestem tu pierwszy raz, ale właśnie tak wyobrażałam sobie tę imprezę – powiedziała wokalistka Nuno.

Głównymi gwiazdami ostatniego dnia Przystanku były zespoły The Darkness i Sabaton. Dla brytyjskiej kapeli był to pierwszy festiwalowy występ od czasu reaktywacji. Ich muzyka, będąca skrzyżowaniem hard rocka z heavy metalem, idealnie wpisuje się w woodstockowy charakter, nie ona jednak stanowiła o sile tego występu. Gwiazdą, która momentalnie podbiła serca publiczności, był wokalista Justin Hawkins – człowiek, którego narkotykowe przygody i cudowne przywrócenie do świata żywych najlepiej opisuje tytuł płyty The Darkness: „One Way Ticket To Hell… And Back”. Na scenie tryskał energią, a w gestach i ubiorze był gdzieś między glamrockowymi pudlami lat 80. a Freddie’m Merkurym. Teatralność i doskonały kontakt z publiką osiągnęły apogeum w momencie, gdy Hawkins dwukrotnie skoczył na ręce publiczności. Muzycznym highlightem był zaś bez wątpienia przebój „I Believe In A Thing Called Love”.

O tym, że Szwedzi z Sabatonu szykują coś niecodziennego, wiadomo było już od pewnego czasu. Podczas spotkania w Akademii Sztuk Przepięknych na kilka godzin przed koncertem potwierdzili, że będą kręcili materiał na pierwsze w ich historii DVD. Gdy przyszło do występu, na usta cisnęło się tylko jedno słowo: rozmach. Po pierwsze, publiczność. Zdecydowanie największa na tegorocznej edycji Przystanku. 700 00 tysięcy osób – z czego duża część aktywnie uczestniczyła w koncercie – robi wrażenie. Po drugie, reżyseria. Jako że koncert odbywał się w atmosferze potencjalnego DVD, wszystko było starannie zaplanowane. I tak wokalista Joakim Brodén mógł równie dobrze uchodzić za aktora – jeśli Hawkins z The Darkness w swojej gestykulacji scenicznej miał coś z Mercury’ego, to rześkość i patos lidera Sabatonu przypominały raczej Bruce’a Dickinsona z Iron Maiden. Dobrze korespondowało to z trochę kiczowatą, efekciarską pirotechniką – dymem, iskrami, fajerwerkami… No i muzyką. Można jej nie lubić, bo power metal to gatunek wyjątkowo specyficzny, ale trzeba spojrzeć na nią pod kątem reakcji publiczności, a ta była wspaniała. Polacy na tyle pokochali Sabatom (w dużym stopniu pewnie za ich piosenki o powstaniu warszawskim), że podczas koncertu rozłożyli wielką flagę, słynną sektorówkę ze Stadionu Narodowego. No i bisy, których było wyjątkowo więcej niż zwykle na Woodstocku.

Po Sabatonie przyszła pora występ My Riot. Glaca zaprezentował materiał zarówno swojej nowej grupy, jak i klasyki Sweet Noise. Mocne, elektroniczne bity połączone ze słowami cedzonymi tak, że każde z nich brzmiało jak prawda objawiona, sprawiły, że przez cały koncert można było dojrzeć tysiące rąk uniesionych w górę. Szczególnie emocjonujące były utwory z zaproszonymi gośćmi: Peją, Orionem (Behemoth) i Zbigniewem Krzywańskim (Republika). Przy okazji okazało się, że My Riot kręcili na polu namiotowym teledysk do singla „Godność 2011”.

Na sam koniec festiwalu na scenę powrócił Piotr Bukartyk (grał też drugiego dnia), który wraz z grupą festiwalowiczów wykonał opracowany na warsztatach ASP utwór „Independens Dej”, dedykowany politykom, którzy prowokują ludzi do agresji. Ostatecznym, końcowym aktem imprezy była prezentowana od 3 lat piosenka festiwalowa, napisana również przez Bukartyka

Na koniec kilka refleksji ogólnych. Podczas jednej z konferencji prasowych Jurek Owsiak, zapytany o brak promocji Przystanku w niektórych mediach, jako przykład podał pewną stację radiową, która swoją nieobecność w Kostrzynie tłumaczyła tym, że są „inne ciekawe festiwale” w tym czasie. Pod względem line-upu – może i tak. Tu jednak pojawia się kwestia tego, po co się na Woodstock przyjeżdża. Żeby poczuć klimat? Jasne, ale ten klimat trzeba wcześniej znać. Ja byłem tu po raz pierwszy i zrobiłem to trochę z przekory, wbrew obiegowym opiniom o „Broodstocku” (tak, tak, nasi kochani komentatorzy na Facebooku, czytamy Was), a trochę z ciekawości. Mając już za sobą ubiegłoroczną dyskusję Artura Rawicza z menadżerem The Prodigy, w momencie wyjazdu byłem raczej po stronie „barierkowiczów”. Tym bardziej dobrze się stało, że trafiłem do Kostrzyna. Naoczny ogląd pewnych spraw weryfikuje poprzednie poglądy. Zarówno te dotyczące zasadności stawiania barierek (uwierzcie, samoistna, naturalna regulacja odległości od sceny NAPRAWDĘ działa, nie widziałem ANI JEDNEJ groźnej sytuacji z tego wynikającej), jak i innych spraw. Np. organizacji. „Róbta, co chceta”? Rzeczywiście, pole wolności jest względnie duże jak na festiwal, nie dochodzi do sytuacji, gdy uczestnicy zabawy czują się zastraszeni przez służby porządkowe. Tyle że dopóki wśród festiwalowiczów panuje autentyczna troska o siebie nawzajem (hasła o miłości i przyjaźni nie są na wyrost), nie widzę nic złego, by zmieniać ten stan rzeczy. W tym sensie ten owiany złą sławą tytuł programu zyskuje zupełnie inny wydźwięk. „Róbta, co chceta”? Jestem za.

Polecane

Share This