Londyn (Anglia).
Lata aktywności:
1965-1994.
Kluczowe postaci i ich wkład:
Syd Barrett – spiritus movens okresu wczesnego. Antagonistycznie pobudzający receptory serotoninowe, psychodelicje? Był tu wcześniej. Romantyczny biografizm vs wszystko to, co wiem o gwiazdach i co przeraża mnie swoim ogromem. A, no rozjebał piosenki. Ciekawe kto najwcześniej tego dokonał, ale myślę że był w czołówce. Roger Waters – despota, tyran, grzyb, koleś, z którym nie chciałbym prawdopodobnie grać w zespole. A jednocześnie, przy, powiedzmy sobie szczerze, niewielkich możliwościach technicznych – genialny basista, no i kompozytor tylu z TYCH piosenek. David Gilmour – bo wiecie, ja grałem kilka prób z zespołami metalowymi, gdzie „szybka solówka” jest wyznacznikiem techniki, a chciałem grać jak on. Dlatego sprawdzałem w sklepach gitary o najdłuższym wybrzmiewaniu. Doskonałość i niepowtarzalność tego lenistwa, kserowana przez jakichś bejów… Postać bębniarza, że te wszystkie przejścia wydają się takie kalekie, a wciąż wymiatają, i postać Wrighta, z tą jego rozpiętością od jarmarku na wczesnych płytach, przez psycho-psycho really mean it, po jazzowanie na Animals.
Dlaczego właśnie oni?
Jak zapewne zauważyliście, jako najbardziej nieopierzony writer na Porcys dostałem takich twórców, o których nie da się nic powiedzieć. Można się pokusić o perspektywę historycznomuzyczną: Pink Floyd zafundowali totalną psychodelę, w sumie niemalże znikąd, później skrystalizowali nieziemski, kosmiczny prog – prog, który od tej pory pewnie był rozumiany inaczej, ale do którego dorzucali poważkę, jazz i wszystko, co było do dorzucenia, przefiltrowane przez własne osobowości. Ja w ogóle od 3 lat nie słyszałem żadnej płyty Pink Floyd w całości! Przysięgam. A jednak mam ciarki jakieś na samą myśl o tym, że mógłbym komuś tłumaczyć, co jest doskonałego w tym zespole. Może to, że dotykają jakiegoś wspólnego dla nas wszystkich nerwu? Grafomania czai się tuż za rogiem.
Dziura w stogu siana:
Tylko jednej płyty tego zespołu nie mógłbym obronić, nawet przez argument sentymentu. O ile Division Bell to takie moje szczęnięce wzruszenia, to Momentary Lapse Of Reason „jawi się chujem w dupie”, że posłużę się bezpardonowym określeniem kolegi. Nie mogę słuchać tego „Learning To Fly”. I w ogóle to wydaję się nędzne, choć okładka, mimo obecnie deklarowanej niechęci do tego thorgersonowego koślawego surrealizmu, bardzo ładna.
5 esencjonalnych kawałków:
„Arnold Layne”, „Careful With That Axe, Eugene”, „Money”, „Shine On You Crazy Diamond”, „Another Brick In The Wall Part II”.
Opis na GG:
Uwielbiam na przykład absolutnie każdy tekst na Animals. Wkurwienie Watersa tam to jest dla mnie antycypacja RZA czy jakiegoś Raekwona. Uwielbiam perełki jeszcze bardziej wkurwionego Watersa antycypującego Life After Death Biggiego na The Wall. „Run to the bedroom, in the suitcase on the left you`ll find my favourite axe”. GENIALNE. Jednej z najmądrzejszych płyt w dziejach (najmądrzejszej?) chyba nie muszę wspominać. „There`s no dark side of the moon, really”. DOOOOOOOOOOH.
Płyta, której wstyd nie mieć:
Nie zwykłem bez zastrzeżeń ufać ludziom nie znającym debiutu, Dark Side Of The Moon, The Wall, Animals czy Wish You Were Here.
Influenced by:
Beatles, Dylan. Najprościej? Jeszcze że poważka, jazz? Wiadooooooooomix. Ale ja tu słucham popu.
Influence on:
„Słuchali rapowcy, słuchali kikowcy”. Teoretycznie debiut zespołu to powinna być antyteza debiutu VU – wszyscy, którzy go usłyszeli, powinni rzucić granie w pizdu. A jednak nie; w atmosferze gęstniejących lat sześćdziesiątych ich podziemna sława zaczęła się przegryzać to z epigoństwem ze strony pobratymców, to z inspiracją dla największych. Wczesne wcielenie, często improwizowane, motoryczne, to wczesny kraut, a trzeba wiedzieć, co myślę o krautrocku, żeby zrozumieć doniosłość tego dictum. A później to już wybuchło. Słuchali progowcy, gardzili punkowcy. Coś się działo.
Księstwa przyległe, lenna i terytoria zamorskie:
Tu mogę się pokusić o małą demityzację hierarchii wynikającej z linii terazrockowej, a dotyczącej dokonań solowych poszczególnych członków. Owszem, Broken China sympatyczne nudy. Gilmoury sympatyczne nudy w chuj. (Że nudy, a nie że w chuj sympatyczne.) Waters spoko ziomek, dobre dwa zamykające Amused To Death, ale nie żartujmy sobie, że „być może największe dokonania Watersa, wliczając to także Pink Floyd”, LOL. Sprawa rozchodzi się o Barretta. Nie będę wam psuł zabawy.
Coś jeszcze?
Kiedyś poświęcałem całe dnie na wyszukiwanie ciekawostek dotyczących zespołu, więc dotknęła mnie teraz klęska urodzaju. Ale może ktoś, kto zna doskonale solówki gitarowe Gilmoura z „Dogs” nie wie, że to jest któreś podejście z kolei, a podobno te najlepsze, ileśtam razy intensywniejsze i doskonalsze, „dosięgające Boga”, przypadkiem się skasowały. To ci dopiero.
Linki:
Strona oficjalna | Hasło na Wikipedii | Klipy na YouTube
Łukasz Łachecki / Porcys.com