fot. Paweł Zanio
– Po albumie „Life After Deaf” doszedłem do twórczo-zdrowotnej ściany. Pal sześć mój sztuczny słuch, akurat on działa nieźle, ale głos niestety zaczął niedomagać, a każde kolejne nagrywanie stało się po prostu czasowo-fizyczną katorgą – mówił niedawno Pjus. Problemy zdrowotne wymusiły na artyście zmianę sposobu myślenia o pracy nad muzyką, co przełożyło się na pionierski album „Słowowtóry”. Na kilka dni przed premierą artysta opowiedział nam o procesie pracy nad krążkiem, o napotkanych po drodze trudnościach i sposobach na ich przezwyciężenie.
Czy „Słowowtóry” to dla ciebie kompromis między chęcią tworzenia, nagrywania muzyki, a niemożliwością robienia tego?
Pjus: Nie wiem, czy w ogóle rozpatruję to w takich kategoriach. Patrzę na ten album jako po prostu możliwość dalszego działania. Bardzo długo zbierałem się do tworzenia płyty. Aby zrobić płytę, musisz mieć potrzebę, głód. A ja przez pewien czas go nie miałem. Zacząłem żyć w trochę inny sposób. Kiedy pracujesz w agencji reklamowej, gdzie musisz być kreatywny, po powrocie do domu wcale nie musisz mieć ochoty, by dalej coś tworzyć. Trochę potrwało, zanim ten głód się pojawił i kiedy to się stało, reszta zadziała się już bardzo naturalnie.
Koncepcja na płytę wyszła od ciebie czy od Stasiaka?
Wiedziałem, że chcę tworzyć, ale czułem, że nie mogę już rapować. Mój głos jest w tej chwili w takim stanie, że kiedy próbuję go modulować, podnosić, operować w jakikolwiek sposób, pojawiają się problemy. Mam problem z ekspresją, przekazywaniem głosem jakichkolwiek emocji. Jednym z pierwszych takich momentów, kiedy ten głos zawiódł, był występ w Opolu w 2010 roku (Pjus wystąpił w koncercie „SuperJedynek” wykonując utwór „Zawsze żywy” – przyp. red.). Problemy zaczęły się już w 2004, ale przez to, że regularnie wtedy rapowałem i dużo pracowałem głosem, nie były one zanadto widoczne. Nasiliły się wraz ze zmniejszeniem muzycznej aktywności i potem nie dało się już nad nimi zapanować. Zastanawiałem się, co mogę dalej robić w muzyce. Koncerty przecież odpadły, trudno było mi sobie wyobrazić nagrywanie. W którymś momencie Stasiak przyszedł do mnie i powiedział: „Ty, ale umiejętności pisania ci nie odjęło. To może w ten sposób?”. To było już ładnych parę lat temu. Nie powiem, żeby to był ostateczny powód, dla którego zdecydowałem się zrobić tę płytę, ale Stasiak na pewno zasiał ziarnko.
Do realizacji była jeszcze daleka droga, bo oprócz decyzji o wyborze narzędzia działania, trzeba było napisać jeszcze te parę tekstów, przekonać do projektu trochę ludzi, wybrać muzykę. Musiałem się tego wszystkiego nauczyć, dowiedzieć się, jak to realizować. Plan już był, realizacja zajęła sporo czasu. Musiałem sobie powiedzieć: „Pieprzyć przeciwności, robię to”. Podobnie jak „Life After Deaf” tak i ta płyta jest efektem noworocznego postanowienia.
Pamiętam wasze wspólne zdjęcie z Wdową, które pojawiło się półtora roku na jej instagramowym profilu. Już wówczas nagrywaliście utwór na „Słowowtóry”?
Tak, bo była jedna z pierwszych nagrywek w w EREM Studio. Właśnie wtedy zaczynaliśmy. Pierwszy był chyba Eldoka, zaraz po nim nagrywaliśmy Wdowę.
Byłeś obecny przy wszystkich nagraniach?
Przy większości. Chciałem być przy wszystkich, ale nie zawsze udawało się to zgrać logistycznie. Większość nagrywała w EREM Studio w Warszawie i wówczas byłem przy tym. Część artystów będących spoza Warszawy nagrywała u siebie, wtedy korzystaliśmy z dobrodziejstw Internetu, wymienialiśmy się uwagami w rozmowach telefonicznych i SMS-ach. Przykładowo z Tymonem Tymańskim wymieniliśmy masę tych SMS-ów. Chciałbym wydać je kiedyś w formie książki, bo jest ich mnóstwo.
Łatwo było nakłonić gości do udziału w tym projekcie? Rap to bardzo autorski gatunek.
Przynajmniej bardzo chcielibyśmy tak o nim myśleć. Nie wiemy, jak jest w rzeczywistości. Ghostwriting to temat tabu i raczej nikt się nie przyzna (śmiech). Jak było przy mojej płycie? Pamiętaj, że większość tych tekstów, to nie są teksty o mnie, nie stawiałem przed tymi ludźmi zadania rapowania nie o sobie, nie chciałem wciskać ich w swoje buty. W większości utworów są podmioty lityczne, które nie są ani mną, ani danym wykonawcą. To stwarzało im spore pole manewru, dawało możliwość przyjrzenia się z boku i zostawiało miejsce na ich interpretację tych tekstów. Na pewno początki były trudne. Dopóki nie nagraliśmy pierwszych numerów, ten projekt miał taki trochę teoretyczny wymiar. Nie miałem czegoś, co mogę pokazać artystom jako przykład tego co robimy. Zobacz – ten utwór powstał tak i tak, chcemy, żeby twój powstał w podobny sposób. W pewnym momencie było tak, że parę osób długo nie nagrywało, więc pomyślałem, że może problemem są moje teksty. Może ludzie znając mnie, moją sytuację itd., niekoniecznie chcieli do tego podejść, że nie bardzo wiedzieli, co zrobić z tym kukułczym jajem, które im podrzuciłem. Zacząłem się zastanawiać, czy moje teksty nie są po prostu zbyt słabe. Ale w końcu zadałem paru osobom, które już nagrały swoje utwory, pytanie, co ich skłoniło, żeby wziąć w tym udział? Odpowiadali: „Twoje teksty”. Czyli one nie były problemem.
Kiedy słucham utworów z Pelsonem, Spinache’em i Kortezezem czy Kubą Knapem, mam wrażenie, że teksty są pisane pod nich.
Nie było tak, przynajmniej nie w każdym przypadku. Akurat z tych przykładów, które podałeś, tylko „Falkontent” powstawał od samego początku myślą o Kubie. Kawałek „Niewielka warszawska”, który nagrał Pelson, pierwotnie był pisany dla kogoś innego, kto w końcu go nie nagrał. Nie chciałem jednak chować tego utworu do szuflady. Przy prawie każdym tekście było tak, że pisałem z myślą o dwóch, trzech osobach, które mogłyby go wykonać. Pewne rzeczy chciałem zderzyć z innymi stylami, „Coffee Paste” zarapował Spinache, ale szczerze mówiąc pisząc ten tekst myślałem tak jak Mes, używając makaronizmów, pewnej oceny ludzi, zachowań itd., ale specjalnie nie chciałem dać tego tekstu Mesowi, tylko komuś innemu. Kiedy zapytałem Spinache’a, czy chciałby wziąć udział w takim projekcie, odpowiedział: „Nie wiem, to dla mnie pewna abstrakcja. Ale pokaż tekst”. Po pięciu minutach zapytał powiedział: „Mam nagrać to z Kortezem? W porządku, ale jest tak zajebiste, że mogę zrobić to sam”. Paweł dołożył do tego siebie i dzięki temu wyszło tak dobrze. Kiedy dawałem komuś tekst, omawialiśmy go, dawałem artystom miejsce. Wiadomo – każdy inaczej rapuje, każdy inaczej oddycha. Chcesz dorzucić jedno słowo – w porządku, zróbmy to. W miarę pracy nad tekstem one coraz bardziej, przynajmniej w niektórych przypadkach, dopasowywały się technicznie do osób, które je wykonały.
Mówiłeś, że byłeś obecny przy nagrywaniu większości utworów. Czy ingerowałeś w niego w jakikolwiek sposób?
Tylko na etapie pracy nad tekstem. Przy nagrywaniu zostawiłem gościom raczej swobodę, bo wiedziałem, że nawijają te teksty „przefiltrowane” przez własną wiedzę, umiejętności i styl. Czasem poszczególne wersy próbowaliśmy w różnych wersjach, ale to normalna praca studyjna. Gdybym mógł zarapować je sam, na pewno niektóre rzeczy wykonałbym inaczej, ale nie miałem problemu z tym, że oni zabrzmieli, zrobili coś inaczej niż brzmiało to pierwotnie w mojej głowie. Właściwie tego chciałem. To zderzenie mojego tekstu z ich interpretacją jest bardzo ważną częścią tego projektu.
Na koniec wróćmy do poprzedniej płyty. Czy nagrywając „Life After Deaf” czułeś, że to może być ostatni album, na którym rapujesz?
Na pewno nie miałem takiej świadomości. Wydaje mi się zresztą, że przy nagrywaniu „Life After Deaf” byłem świadomy bardzo niewielu rzeczy. Po tych wszystkich problemach i operacjach nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. Inna sprawa, że kiedy nagrywałem tamtą płytę, mój głos był w znacznie lepszym stanie niż dziś. Mogłem w miarę swobodnie nim operować i wówczas nie przypuszczałem, że tak to się potoczy. Miałem jasny cel – nagrać tę płytę i za jakiś czas spróbować zrobić coś dalej.