Peja opowiedział o tym, co skłoniło go do pójścia na spotkanie AA

Raper świętuje kolejną rocznicę drogi do trzeźwości.


2019.01.12

opublikował:

Peja opowiedział o tym, co skłoniło go do pójścia na spotkanie AA

fot. Dariusz Myszkowski

Początek każdego roku to dla Rycha kolejna rocznica drogi do trzeźwości. Raper podzielił się z fanami długą i emocjonalną opowieścią o tym, co skłoniło go do pójścia na spotkanie AA, o tym, że sam fakt odstawienia picia nie czyni człowieka od razu trzeźwym i kontrolującym swoje zachowania. Poniżej przytaczamy całą wypowiedź artysty. Nie zrobiliśmy żadnych skrótów, podzieliliśmy jedynie blok tekstu opublikowany na jego profilu na akapity.

– Mam na imię Ryszard i jestem alkoholikiem – rozpoczyna Peja. – Jak co roku tak i teraz 10 stycznia obchodziłem kolejną rocznicę drogi ku trzeźwości. To już 9 lat odkąd postanowiłem skończyć z alkoholem i wszelaką chemią, w ogóle. Bo niby jaki miałem wybór? Mogłem z tym skończyć albo kontynuować i skończyć ze sobą. Na pierwszy rzut oka dość proste i logiczne. Czy przychodząc na pierwszy mityng AA na pewno uznałem swoją bezsilność wobec alkoholu i uznałem się za alkoholika? Z pewnością nie. Nie należałem do osób, które udały się tam pod presją rodziny, kuratora, sądu, szefa w pracy cokolwiek. Poszedłem, ponieważ nie miałem już żadnej alternatywy, by móc kontrolowanie pić. Moje próby kontrolowanego picia kończyły się głownie utratą kontroli. Brak kontroli wiążę się z tym, iż nie byłem w stanie kierować własnym życiem. Ale tego dowiedziałem się dopiero na mityngach, bo idąc tam po raz pierwszy, nie miałem o tym zielonego pojęcia. No bo niby jak ja nie kierowałem? Czyli kto za mnie zrobił wszystko to, co do tej pory sam uczyniłem? Inna sprawa, że szedłem tam bez żadnych oczekiwań poza ciekawością i nadzieją na uzyskanie jakiejś informacji zwrotnej.

Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego właśnie 10 lat temu w pewien marcowy dzień (rok 2009) zadzwoniłem na telefon zaufania, a pełniący tam dyżur człowiek podczas rozmowy polecił mi pójść na mityng. Dodał również, że jeśli się wstydzę iść na Jeżyce, to mogę na przykład przyjść gdzie indziej. Wstyd? Nie będę pisał, ile odwaliłem w życiu rzeczy po pijaku i nawet nie pod wpływem (to, że nie pijesz jakiś okres, nie czyni cię trzeźwym człowiekiem w kwestii zachowania i sposobie myślenia). Jak więc miałbym sie wstydzić pójść we wskazane miejsce i opowiedzieć obcym ludziom o sobie? Skoro nie wstydziłem się za wiele rzeczy, które co dzień niby mi się przydarzały (negowałem fakt, iż często sam byłem ich inicjatorem), jak mógłbym odczuwać wstyd lub zakłopotanie w związku z tym, iż chcę coś zmienić w swoim gównianym jak to określałem życiu, w dodatku na dobre? Gdyby kierował mną wstyd, nigdy bym tam nie poszedł.

Nie mogę mówić o tym, co działo się na mityngu, powołując się na zasadę anonimowości. Powiem jedynie, że kiedy tam trafiłem, jedna z osób się tam znajdujących obchodziła swoją pierwszą rocznicę. Rok nie picia, totalna abstynencja, chodzenie na mityngi, przebudowa życia, praca nad sobą, ciężka praca. Praca i jeszcze raz praca. Co to właściwie znaczy nie pić rok? W 2000 roku nie piłem pół roku i blisko tego wyniku było mi też w roku 2003, kiedy odjebałem na dobre i powodowany strachem postanowiłem sam coś zmienić. Później były tak zwane setki (!), czyli sto dni nie picia. Trzy miesiące, które miały dowieść, sobie lub innym, że nie potrzebuję alkoholu, by normalnie funkcjonować. Tak było miedzy 2005-2008. Oczywiście niektóre te okresy niebezpiecznie skracały się do 2-3 tygodni, miesiąca, a z czasem było już coraz trudniej zrobić to całkiem samemu.

Dziś wiem, że były to rozpaczliwe próby kontrolowania własnego picia. Wtedy nie wiedziałem, iż jest to po prostu niemożliwe do wykonania. Jako osoba uzależniona walczyłem z przysłowiowymi wiatrakami. Cokolwiek i komukolwiek bym obiecał i nieważne jak szczere i prawdziwe byłoby to wyznanie, wszystko to traciło na znaczeniu, kiedy wkraczał alkohol. Mój najlepszy przyjaciel i śmiertelny wróg zarazem. To on zakrzywiał moją rzeczywistość, mój fokus i wyobrażenie o ludziach i świecie. To on dawał mi pozornie siłę i pewność siebie do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. To on spożywany często w ilościach przemysłowych decydował o moim losie. Czym zatem kierowałem poza wlewaniem sobie wódy do ryja?

Powiecie, że przecież tyle osiągnął, tyle zrobił, wyrwał się z gówna bla, bla, bla. Należy zapytać, ile by osiągnął w czasie, który poświęcił na chlanie i jaką miałoby to jakość od pracy zawodowej, począwszy na relacjach z ludźmi skończywszy lub odwrotnie, jak kto woli. Wyrwał się z gówna? A może z jednego gówna wpadł w drugie i to za własne pieniążki? Kompensując sobie wszelakiej maści braki, zafundowałem sobie z czasem wynagrodzenie, które na tamten czas wydawało mi się optymalnym rozwiązaniem. Pożyć trochę jak prawdziwa gwiazda rocka. Bez refleksji, iż większość z nich albo młodo umiera, albo ma popaprany żywot i boryka się od odwyku do odwyku zamiast pracy w trasie.

Co zatem skłoniło mnie, aby przyjść do AA? Dopiero co zacząłem się spotykać z moją żoną. Szybko rozpoznała problem. Dziś bym tego tak nie nazwał. Bo problemy się rozwiązuje. Mojego alkoholizmu nie da się od tak rozwiązać, wyleczyć, zamieść pod dywan. Kiedy pewnego ranka po wspólnym powrocie z klubu, widziałem jej marsową minę, momentalnie poczułem lęk. Typowa dla ochlapusów mego pokroju panika, strach przed nieprzyjemnymi konsekwencjami własnego pijaństwa. Co tu się znowu odjebało? Przecież nic nie pamiętam. Nie było przecież tak najgorzej prawda? Pocieszałem się w duchu. Zagajam zatem: „Co się stało? Skąd ta mina? Czy coś było nie tak”? Badam grunt najdelikatniej jak potrafię, bo przecież szalałem za nią i za nic w świecie nie chciałbym, aby ta piękna historia skończyła się na dobre jeszcze przed jej rozpoczęciem. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie pamiętasz”? No kurwa nie pamiętałem. Przyznaję zatem, że nie za bardzo i że co się właściwie stało? Widzę jak Paulina przybiera jedną ze swoich najbardziej poważnych min, od których nawet dziś robi mi się dość nieprzyjemnie (śmiech) i całkiem poważnie wypala: „Szarpałeś szatniarza”! Naprawdę? Szarpałem szatniarza? Tylko tyle? No kurwa! Kamień z serca i szczerze się roześmiałem, bagatelizując sytuację.

I wtedy usłyszałem, coś czego kompletnie, bym się nie spodziewał. To mnie kompletnie wybiło z rytmu, który dopiero co odzyskiwałem. Mianowicie oświadczyła, że tego typu penerskie zachowania to mogą imponować dziewczynkom, z którymi zapewne się prowadzałem tu i ówdzie, a ona nie pozwoli sobie na to, żeby w jej towarzystwie działy się podobne rzeczy, bo to nie do pomyślenia, żeby facet w moim wieku w ten sposób się zachowywał. Runąłem! Ja pierdolę! O co jej chodzi? To co miałem zrobić? W jaki sposób się komunikować z typem, który akurat mi nie przypasował? Co jest nie tak ze mną i z tym co zrobiłem? Dziś wiem, że po 20 latach chlania nie znałem innych rozwiązań, przynajmniej nie pod wpływem alkoholu. Alkoholu, który zmieniał mnie do tego stopnia, iż mogłeś za darmoszkę obejrzeć przedstawienie o Jekyllu i Hydzie w moim autorskim unikalnym wykonie. Jak zatem miałem zdobyć narzędzia do zmiany zachowań?

Oczywiście nie była to refleksja z tamtego poranka, bo przez dłuższy czas nadal pozostawałem bezrefleksyjny pomimo refleksji w rapie, które paradoksalnie często się jednak pojawiały. Moja błyskawiczna zmiana po alkoholu uwypukliła się właśnie wtedy, gdy poznałem moją przyszłą żonę. Co za ironia! Właśnie teraz kiedy jestem szczęśliwy, mam piękną, inteligentną dziewczynę, nie mogę żyć jak król, bo chlanie demaskuje moje wady i w żaden sposób nie czyni mnie wyjątkowym. Bywałem uroczym człowiekiem jak Falco – jeśli nie spożywałem alkoholu. Zupełnie kim innym byłem, gdy „czarodziejka gorzałka” układała mi w bani swój własny film. W tym czasie potrafiłem się w zasadzie zrobić już 2 piwami. Zmieniała się mowa, sposób myślenia, wjeżdżała beztroska, brak zahamowań i odpowiedzialności. Moja tak zwana ówczesna definicja wolności.

Dlaczego zatem tak trudno było mi zerwać z alkoholem? Tak trudno pogodzić się z tym, że to ostatni dzwonek, by coś z tym zrobić. W 2009 roku po pierwszym mityngu wytrwałem do końca czerwca. Całe 102 dni. Skądś już znałem ten schemat. Mityngi były spoko, bo ludzie dawali świadectwo, że nie piją. W ich wypowiedziach uzyskiwałem wskazówki, jak sobie z tym poradzić. Jednak nie byłem na to gotowy. Mawiamy, że każdy z nas pijących musi osiągnąć własne dno. I nawet, jeśli borykałem się przez cały 2009 z zapiciami i powrotami na mityngi, moje dno już w zasadzie się nie pogłębiło. Walczyłem jeszcze o ten alkohol, ale byłem już bardzo zmęczony takim życiem. Zresztą bywanie na mityngach w znacznym stopniu przyczynia się do utraty komfortu picia. Bez kitu. Pijesz i nie smakuje jak kiedyś, pijesz i myślisz co na to inni? Minęło lato i nastąpił przełom. Zielona Góra. Tydzień do premiery płyty „Na serio”. Nie wypiłem nic. Ani grama. Byłem trzeźwy. Trzeźwy? Czy nie wspominałem wcześniej, że nie picie przez jakiś czas nie oznacza trzeźwości pod kątem emocji oraz całej gamy zachowań? No właśnie. Dziś tamte wydarzenia nazwałbym wpadką emocjonalną. Często piłem, aby stres przed koncertem był mniejszy. Nie wnikam, w jakim stopniu przyczyniło się to przez lata do mojego uzależnienia. Nie zamierzam wszystkiego zwalać na karby bycia tzw. artystą. Wiele osób funkcjonuje w tym świecie bez podpórek. No chyba, że jestem w błędzie naiwnie myśląc, że jest nas wielu. Kilku na pewno, bo osobiście zdążyłem ich poznać.

Drugi poważny sygnał to koniec roku i koncert w Eskulapie w drugi dzień Świąt. Nie wypiłem dużo w zasadzie, tyle co nic. Dlaczego zatem niewiele pamiętam z koncertu? Dlaczego dopuściłem do tego, żeby się publicznie skompromitować? Notabene na początku 2009 zrobiłem to również w jednym ze śląskich klubów z tą różnicą, iż stamtąd coś pamiętam, więc i wstyd mniejszy. Wstyd? Przecież na początku tych wynurzeń przedstawiłem się jako osoba bezwstydna! A więc wstyd. Wstyd i strach. Strach przed oceną. Zarówno w wymiarze człowieczeństwa (Z. Góra) i zawodowym (Eskulap). Do tego kace moralne, które po każdym grubszym występie doprowadzały do tego, że kontynuowałem chlanie, aby skasować świadomość do tego stopnia, by móc uzyskać względny spokój, zgodę na zaistniałą sytuację. Bym mógł to okresowo wyprzeć i nie zajmować się tym pod żadnym kątem. A więc unikanie odpowiedzialności.

Niestety nie mogę uciekać całe życie. Uważam, że o moim przyjściu do AA zadecydowała jakaś Siła Wyższa, którą wierzący często nazywają Bogiem. I jakkolwiek to brzmi, coś w tym musi być. Na drugim miejscu jest mój własny egoizm, który przywiódł mnie na grupę. Jak inaczej nazwać chęć nie przeżywania kolejnych męk po zachlaniu, prób pojednania sie z tym pojebanym jak to określałem światem i ludźmi? Uwierzcie mi – żaden najgorszy dzień na trzeźwo jest niczym w porównaniu z tym, jakbym sie poczuł po zachlaniu. Nie chcę sobie tego nawet wyobrazić, bo wiem, że bywają w życiu momenty tak trudne, że zastanawiam się, czy bym sobie poradził i nie sięgnął po gorzałę.

Często o takich jak ja mówi się: „On już nie może pić”. Owszem, mogę się napić. Pytanie tylko co dalej? Jeśli mam jakiejkolwiek wątpliwości, wystarczy, że przypomnę sobie kilka kurewsko koszmarnych sytuacji, żeby wszystkie te wątpliwości wyparowały. Przychodząc na mityng wcale nie chciałem przestać pić. Myślałem, że tam może nauczę się nowych rozwiązań, jak pić tylko trochę lub mniej. Wniosek taki, że skoro wiedziałem, co robić słuchając wypowiedzi bardziej doświadczonych przyjaciół z całkiem imponującym stażem, robiłem zupełnie inaczej, znaczy to, że nie chciałem przestać pić. Swoją bezsilność wobec alkoholu uznałem po 2-3 latach nie picia, może nawet nieco później. No bo jak przyznać się przed sobą i innymi, ze jestem wobec czegoś bezsilny?

Trochę wcześniej opuściła mnie obsesja picia. Spytacie, co to takiego? Kiedy wszystko w twoim życiu sprowadza sie do picia alkoholu i jest to najważniejsza rzecz w twoim życiu, nie ma opcji, żeby były rzeczy, które nie kojarzą ci się z chlaniem. Słychać to w tematach rozmów, widać po miejscach, w których przebywasz, w ludziach, jakimi się otaczasz (zawsze pijący i akceptujący twoje picie i zachowanie po alku, choć nadal oceniający cię, kiedy opuścisz już towarzystwo) praktycznie we wszystkim. Wchodząc do lokalu, patrzysz ludziom na stoły, kto co pije, kto zamawia, idąc do sklepu po zakupy myślisz o regałach z alkoholem lub ostentacyjnie ich unikasz. Widzisz ten alkohol dosłownie wszędzie, banery na ulicach, ogródki z piwem, parasolki, reklamy w telewizji, ludzie nad polski morzem, koszmar.

Z czasem jednak doszło do tego, że zauważyłem brak tych wszystkich symptomów, które ja definiuję jako obsesję picia. Mam wrażenie, że stało się to z dnia na dzień, ale to był z pewnością długotrwały proces. To tak jakbyś zmagał się cały czas z bólem i nagle poczułbyś ulgę, bo ból zniknął. Kiedy przestałem pić, okazało się, że mam więcej wolnego czasu niż mogłem sobie wyobrazić. Jak zapełnić tę wielką pustkę? Co robić poza pracą? Czy istnieją jakieś obszary nie naruszone w twoim życiu przez alkohol, rzeczy którymi zajmowałeś się wcześniej, które będą sprawiać ci przyjemność. Czy jest jakaś alternatywa na zabicie czasu, bezczynność, nudę? Utrata możliwości picia jest dla alkoholika jak śmierć bliskiej osoby. Musisz się pogodzić z tak zwanym żalem po stracie. Wbrew pozorom nie jest to rzecz łatwa. Żal po stracie sprawi, że nie będziesz szczęśliwy nawet gdy wyjedziesz z ukochana osobą w najfajniejszym miejscu na świecie. Będzie brakowało ci tego kopa, tej adrenaliny, gwaru i starych nawyków. braku odpowiedzialności, głupiego dowcipkowania, chamstwa i obsceny. W dodatku kiedy wcześniej na podobnych wyjazdach interesował cię wyłącznie darmowy bar. Tak, naprawdę można za tym tęsknić. Przede wszystkim za uczuciem rozluźnienia po wypiciu pierwszej bomby. Nawet, jeśli koszmar powróci, ta chwila, w której paradoksalnie poczujesz się sobą (bo innego siebie przecież nie znasz), poczujesz specyficznie pojmowaną przez siebie wolność, wszystko to może sprawić, że wrócisz do picia. Bo alkohol był często lekiem na wszelkiego rodzaju smutki, słabostki, niepowodzenia, regulował wyśmienicie mój nastrój. A teraz go nie ma.

Nie radząc sobie na trzeźwo z problemami, które nie znikną przecież tylko dlatego, że przestałeś pic, żyjąc w wiecznym napięciu z obniżonym nastrojem i lękiem przed nieznanym, żyjesz jakby w nie swoim ciele i umyśle, tak bym to nazwał. Normalność potrafi przytłoczyć. Miało być tak pięknie, bo nie pijesz, a zamiast tego wszystko cie przytłacza i łapiesz deprechę. Nie pojmujesz, że przez tyle lat kolorowałeś swój świat ulepszaczami, iż nie dostrzegasz jego prawdziwych barw na trzeźwo! Tylko szarość, pogoda do dupy, ludzie do dupy, newsy w tv do dupy, nic tylko chlać. Tak by było najprościej. Przecież tak postrzegałem świat i z tych wszystkich powodów zawsze piłem. Bo każdy powód do napicia się był dobry. I jeszcze ta wszechogarniająca nuda. Wszyscy gdzieś idą, piją, tańczą i się bawią a ty sam w domu, a jak już z nimi wyjdziesz, to po godzinie boli cię głowa od zapachów i obserwacji, jakie zmiany zachodzą w zachowaniu towarzystwa, euforii, której nie jesteś juz częścią. Wtedy objawiał się mój żal po stracie. Traciłem dobry humor i czym prędzej chciałem wyjść, co też czyniłem, a samo wyjście dawało znaczną ulgę. To tak jakbym uciekł katu spod topora. Dużo w tym sprzeczności, bo pomimo żalu jednak cieszyłem się, że sobie poradziłem w trudnej sytuacji w towarzystwie osób pijących.

Dziś już nie kuszę losu. Na alkoholowych imprezach nie silę się na luz, jeśli go nie czuję. Nie igram z własną bezsilnością. Jeśli alkohol zagraża mojemu poczuciu bezpieczeństwa, po prostu wychodzę, przerwę rozmowę lub w ogóle jej nie przeprowadzę gdy delikwent jest mocno zrobiony. I mam gdzie co sobie ktoś o tym pomyśli, bo w tym momencie ja jestem najważniejszy. Nie wiń mnie zatem, jeśli zignoruję cię, gdy najebany podbijesz do mnie na koncercie. Istnieje duża szansa, że rano nic z tego nie będziesz pamiętał, ja za to mogę wylądować w ośrodku zamkniętym z ostrym nawrotem lub po powrocie do domu po jakimś czasie iść do sklepu po flachę.

Nie liczę na zrozumienie. Już od dawna. Nie oceniam pijących, wiem, że czują się napiętnowani. Przez takich jak ja nawet podwójnie. Być może moja obecność psuje im komfort picia. Wynika to z ich wyobrażeń, chorego myślenia i tysiąca innych rzeczy. Wiem, bo sam przez to przechodziłem. Wiem, że po tylu latach gdy nie piję znalazłbym osobników, którzy nieźle się trzymali, zanim przestałem chlać a dziś już dawno mnie wyprzedzili, ale jak już wspomniałem nikogo nie będę oceniał, bo w obliczu tej zjebanej choroby wszyscy jesteśmy równi. Jedni przestają pić po roku jak ja, inni zmagają się latami, żeby uzyskać względny wynik w postaci dłuższego okresu abstynencji. Inni przychodzą i przestają od razu. Warto nie pić, jeśli zagraża to bezpośrednio twojemu zdrowiu i życiu. Życiu twojej rodziny i dzieci.

Dzieci, których nigdy by nie było w moim życiu, gdybym nie rzucił tego gówna. A gdyby były, to równie dobrze mógłbym zacząłbym żałować jako 60-letni abstynent na początku swojej drogi. Czego żałować zapytacie? Rozwalonego życia? Mawiają, że wszystko jest po coś nawet te najgorsze momenty, więc nie chodzi o to. Ale to, że nie pamiętałbym jak dorastały moje dzieci? Lub co im wyrządziłem przez lata chlania? To że nie potrafią zbudować sobie własnego życia i na przykład same są uzależnione od alkoholu lub narkotyków? A co za tym idzie mówią mi na pan albo w ogóle nie utrzymują ze mną kontaktu?

Moja żona, która poświęciła całe życie na trwanie przy mężu alkoholiku, która w momencie jego pójścia na leczenie dostrzega, że nic go z nim nie łączy, bo przez całe życie był to tylko jego alkoholizm oraz jej rozpaczliwe próby namówienia go na zmianę, tuszowanie jego przypałów, kłamliwe wersje dla rodziny, tłumaczenia przed kolejnym szefem w pracy dlaczego nie dotarł, wieczna poniewierka, zszargane nerwy, wieczny lęk o siebie i dzieci, uzależniona od jego dobrego lub złego nastroju? Spróbuj z tym żyć. W kwestii zrozumienia – moje odczuwanie, problemy i drogę wyjścia z uzależnienia czują najbardziej inni uzależnieni. Im niczego nie muszę tłumaczyć, bo sami dobrze to znają. Nasze (życiorysy) piciorysy są jakby pisane przez kalkę. Podobne zloty i upadki. Dramaty, koszmary, wątpliwości i beznadzieja.

Osoby nie pijące lub pijące sporadyczne, w żaden sposób nie potrafią zrozumieć na czym polega egzystencja osoby uzależnionej, tej pijącej bądź nie. Mało tego często sami nie mamy o tym zbyt dużego pojęcia. Przynajmniej ja Ryszard – alkoholik miewam takie refleksje. No bo jak wytłumaczyć osobie która się nigdy nie urżnęła, że Twoje picie stanowi problem i że jesteś uzależniony? Skoro dla takich osób picie lub nie picie nie stanowi żadnego problemu? Nawet jeśli się napiją to rano wstają, wezmą aspirynę i koło południa są już po cardio w sali treningowej, lub innych rzeczach związanych z aktywnością a późnym popołudniem kac nie stanowi dla nich absolutnie żadnego tematu do rozmów a co za tym idzie problemu. Osoba uzależniona kiedy się budzi od razu żałuje, że piła, bo pamięta co sobie obiecała. Który to już raz przysięgałeś przed samym sobą, że więcej się to już nie powtórzy? Który raz z rzędu popłynąłeś (aś) mówiąc, że tylko jeden kieliszek, drink, piwko i wracasz do domu. Wróciłeś po 3 lub nawet tygodniu i nie pamiętasz kompletnie nic. Za to sponiewierane ciało i umysł przeżywa najgorsze katusze. Tak mniej więcej według mnie wygląda subtelna różnica w samopoczuciu po spożyciu alkoholu osoby zdrowej i chorej. O sposobie picia nie będę wspominał, bo jest to dla mnie zbyt oczywiste. Jeśli uważałem kiedyś, że miałem bardzo ważne powody do tego by pić (obecność alkoholu w domu, traumy, niepowodzenia, brak wiary w siebie, poczucie niskiej wartości, kompleksy, brak zrozumienia, niesprawiedliwa ocena) to dziś jestem absolutnie pewien, że uzależniłem się od alkoholu z jednej prostej przyczyny.

Piłem zbyt dużo i zbyt często! Tylko w ten sposób mogę uzasadnić moją skłonność do kontynuowania picia pomimo zagrożenia utraty zdrowia i życia. Już dawno wyrzuciłem z głowy tezy na temat alkoholowych genów, przyzwolenia społecznego i temu podobnych twierdzeń. Co prawda osoby wzrastające w rodzinie alkoholowej mają znacznie większa szansę na bagno alkoholizmu niż inni aczkolwiek niekoniecznie. Wystarczy mieć apodyktycznych rodziców, spotkać się z chłodem emocjonalnym, przeżyć rozwód rodziców, stratę bliskiego, być nieakceptowanym przez innych , cokolwiek. Nie oczekuję, że osoby nie pijące w pełni mnie zrozumieją. Tak jakbym miał przekonać pijącego alkoholika do życia według programu AA kiedy on ani myśli przestać pić. Osoby nie uzależnione do tego stopnia często nie mają na ten temat żadnego pojęcia, iż proponują czasem absurdalne rozwiązania. Wiem, że kierują się zapewne chęcią pomocy, chcą służyć radą ale ich wiedza nijak ma się do tego z czym na co dzień się zmagam(y).

Kiedyś jeden mój ówczesny wtedy przyjaciel powiedział: „Skoro tak bardzo chcesz się napić to się napij a potem wróć do nie picia”. Oniemiałem. Tego typu stwierdzenia pozbawiły mnie złudzeń, co do świadomości ludzi na temat kwestii osób uzależnionych. Gdyby tak to działało, to nikt by nie miał problemu aby przestać pić! Po drugie mój zły stan nie był spowodowany chęcią napicia się. Od dawna już wtedy potrafiłem nazywać swoje emocje. Kiedyś gdy się wkurwiłem pierwsze co przychodziło do głowy było: napij się. Pomoże. Gdy już nie piłem i nieco okrzepłem w tej samej sytuacji, pierwsza myśl była: jestem wkurwiony, smutny, bądź rozczarowany. Jakiś czas później ta sama osoba w odpowiedzi na moje zwierzenia odnośnie moich problemów odpowiedziała: „Jakie ty możesz mieć problemy?” To był cios. No bo niby jakie? Kasa jest, dom jest, żona jest, dziecko jest, praca jest. O co mu kurwa chodzi? No właśnie. O co? O ten tramwaj co nie chodzi – dziś potrafię z tego zażartować. Nie pamiętam już, kto spytał mnie kiedyś: „Gdy funkcjonowałeś w pijanym życiu myślałeś wciąż aby się napić?” Byłem wdzięczny za to pytanie. Odpowiedziałem tej osobie: „Nie. Cały czas myślałem o tym jak pić przestać.” Tej refleksji nigdy bym nie popełnił gdyby nie ciekawość mojego rozmówcy. Dziś podziękowałbym mu za to, że uświadomił mi pewną rzecz nawet, jeśli wcześniej stwierdziłem, iż osoby nieuzależnione mają mgliste pojęcie na ten temat. Jak widać nie wszyscy.

Dziś po tych wszystkich latach nie uważam się za osobę trzeźwą. Jeśli są osoby, które twierdzą, że ich czas abstynencji predysponuje ich do tego typu stwierdzeń, to przyznam, że mają do tego prawo. Ta choroba jest na tyle podstępna, że śmiem twierdzić, że nie wytrzeźwieję do końca życia, bo jeszcze niewiele wiem na temat samego trzeźwienia. Całe życie znałem się na jednym. Na piciu. Cała reszta kręciła się wokół tego. Dziś wykonuje te same czynności co wtedy ale w zupełnie inny sposób. Od prostych codziennych czynności, po relacje z drugim człowiekiem, pracę, naukę czy pełnienie obowiązków. To lepszy sposób. Bardziej precyzyjny, wyważony, przemyślany i optymalny w miarę możliwości. Mam większy próg wrażliwości i tolerancji na wpływające mnie otoczenie, ludzkie postępowanie, rzeczy dobre i złe.

Rozumiem, że świat jest pełen niesprawiedliwości. Że ludzie przychodzą i odchodzą. Że mierzyć się z drugim człowiekiem mogę na poglądy a nie racje. Bo racje każdy ma swoją. Tak jak i prawdę na dany temat. Nie zabawiam się w kata, sędziego ani żadnego z ekspertów. Staram się nie oceniać innych nawet jeśli mój próg tolerancji został dawno przekroczony. Oczywiście, ze potrafię się zapalić i wybuchnąć – ale to kolejna wpadka emocjonalna. Nic innego jak porażka, zwykłe pijane zachowanie osoby od lat nie pijącej. Moje zwycięstwo polega na tym, że z sapiącego o wszystko kozaka przeistaczam się w miarę zrównoważonego dorosłego. Pamiętajmy, że w wielu przypadkach pesel to nie dojrzałość – sorry niestety musiałem dokonać oceny. Nie zamierzam się zachowywać jak dzieciak będąc mężczyzną w średnim wieku. Pomimo to uważam iż mężczyźni od czasu do czas mogą dać sobie po ryju niezależnie od tego czy ktoś jest młodszy czy starszy czy dzieli ich większa lub mniejsza różnica wieku. Tacy są faceci.

Nie zgadzam się z opinią, że pewnych rzeczy w danym wieku nie wypada robić. To jedna z nich. Nie daję przyzwolenia na chamstwo, małostkowość i cwaniactwo a nade wszystko nie toleruję toksycznych ludzi. Kilka lat zajęło mi aby uzyskać w miarę normalny przelot z otaczającym mnie światem. Wcześniej uważałem, że idzie mi doskonale, dziś wiem, że nie zawsze. Dziś nie potrzebuję zafałszowywać rzeczywistości. Żyję w prawdzie i nie boję sie wygłaszać własnych opinii. Nie silę się na moralizatorstwo, staram się podchodzić do życia z dystansem. Coraz rzadziej angażuję się w cudze spory, bo moja definicja szeroko pojętej lojalności wobec każdego stopniowo ulega zmianie i to z wielu powodów. Wyciągam wnioski. Nie staram się kontrolować spraw, na które nie mam wpływu. Staram się robić to co ważne i nie skupiać się na rzeczach głupich, miałkich jednocześnie strasznie absorbujących.

Nie zabieram głosu w dyskusji, która z definicji nie mieści się w żadnych jej kanonach. Od rozmówców wymagam uczciwej postawy oraz szczerości. Nie akceptuję tego gdy ktoś przerywa moją wypowiedź, podnosi głos, nie okazuję szacunku i się piekli (dziś takie zachowanie przypomina mi siebie z dawnych lat). Nie uczestniczę w pyskówkach, które w żaden sposób nie rozstrzygają domniemanych sporów. Również z uwagi na rangę zdarzenia. Jeśli coś jest nie warte mojego zaangażowania i tracę przez to prąd – nie biorę w tym udziału. Wiem gdzie się zaangażować. Z kim i po co. Na zaczepki staram się reagować śmiechem. Nie jestem niewolnikiem cudzych opinii. Nie zarywam nocek z powodu wpisów w internecie. Wolę zarywać je w studiu lub w łóżku. Nie mam poczucia, iż musze zareagować na czyjeś działanie choćby nie wiadomo jak krzywdzące i działające na szkodę mojego dobrego imienia.

Wszystkie te rzeczy były, są i będą obecne w moim życiu ale nie stanowią i nie będą stanowić o moim życiu i poczuciu własnej wartości. Bo są to również właśnie te rzeczy na które nie mam wpływu. Jeśli miałbym być sterowalny i reagować na każdy szkodliwe działanie w moim kierunku na co zdałoby się moje nie picie? Czyż nie w taki sposób reagowałem pijąc? Idąc z każdym na wojnę? Mówi się, że dystans jest ważny. Nie od wszystkiego potrafię się zdystansować. Nie ze wszystkim potrafię się pogodzić. No i co z tego? Przecież takie jest życie. Tak skonstruowano ten świat. Wszystko jest przecież po coś jak już wspominałem. Mówiłem też o złudnym poczuciu wolności gdy piłem. Dziś po 9 latach abstynencji mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, iż powoli zaczynam czuć się człowiekiem wolnym. Wolnym od czyichś decyzji, wyborów, działań, opinii a przede wszystkim od własnych starych nawyków i sposobu myślenia. Panowie z Budki śpiewali: „Nic nie boli tak jak życie”. A może picie? Trzeźwienie również boli. To proces żmudny, długotrwały i wymagający pełnego zaangażowania, nieustającej pracy. To trochę jak wtaczanie kamienia pod górę tyle tylko, że Rychu to nie Syzyf. Nie zawsze daję z siebie stówę. Czasami nie robię zupełnie nic. Czasami miewam bardzo nieudane dni a nawet tygodnie. Kontakt ze mną jest wtedy utrudniony. więc, jeśli odpisuję ci w pilnej sprawie po 2 tygodniach lub oddzwaniam nie bierz mnie za ignoranta lub nieogara. Są momenty, w których alkohol po prostu zaczyna brać górę. Wtedy moje życie ogranicza się do walki. Walki o siebie. Z alkoholem przestałem walczyć dawno temu. Po prostu uznałem swoją bezsilność wobec niego. Pogody Ducha Przyjaciele!

Polecane