Najlepszym dowodem na to jest forma Grace Jones. Nie starczyłoby palców na obu rękach, by policzyć stroje, jakie ta 62-letnia wokalistka wkładała na siebie podczas występu. Nie będzie przesadą, jeżeli napiszę, że każda piosenka oznaczała zmianę garderoby. Grace była więc raz divą w nakryciu głowy, którego nie powstydziłaby się jej matka, raz pracownicą klubu nocnego seksownie uwijającą się wokół rury z odsłoniętym tym i owym, a raz… cóż, w jej przypadku taka wyliczanka może trwać w nieskończoność.
Całe szczęście Grace nie poszła tropem młodszych koleżanek z branży, które, pozbawione talentu, kreują jedynie coraz to nowe choreografie i stroje, podczas gdy ich twórczość kuleje. Wokalistka do perfekcji opanowała stronę muzyczną show. Naturalnie wokal momentami kłuł w uszy, ale zrzućmy tę jedyną wadę na wiek, bo poza tym trudno było jej coś zarzucić. Rozpoczynające koncert „Nightclubbing” było jak zaproszenie na wycieczkę po nocnych nowojorskich klubach – trudno czegoś takiego nie przyjąć. Grace sprawnie żonglowała stylistykami. W pewnym momencie można wręcz było odnieść wrażenie, że wokalistka stara się uśpić publiczność, by za chwilę zrzucić na ich uszy bombę i mimowolnie zmusić do wzniesienia rąk w powietrze. I tak w istocie było. Przy „Love Is The Drug” czy „Slave To The Rhythm” trudno było ustać w miejscu.
Dla przeciwwagi występujące po Jones Klaxons rozczarowało. Brytyjska kapela w porównaniu z Grace wypadła do bólu statycznie, biernie. Brakowało w tym jakiejkolwiek frywolności, elementu zaskoczenia. Jasne, u Grace wszystko było reżyserowane, ale patrzyło się na ten spektakl z przyjemnością, a muzykę odbierało całym sobą, nawet jeśli tych piosenek się nie znało. Tymczasem Klaxons tam, gdzie grali piosenki z nowej, jeszcze niewydanej płyty, najzwyczajniej w świecie nudzili. Naturalnie takie kawałki jak „Golden Skanks” czy „It’s Not Over Yet” to koncertowe petardy, które trudno zepsuć. Ale nic poza tym. Dostaliśmy po prostu poprawny i tylko poprawny występ, który obnażył dodatkowo wady zespołu, bo okazuje się, że wokal – owszem, dzielony na dwóch brzmi dobrze, ale sprowadzany do pojedynczej osoby niestety traci jakąkolwiek moc. Szczególnie źle pod tym względem wypada Jamie Reynolds.
Piątkowego Open’era postanowiłem zakończyć akcentem hip-hopowym – pół godziny po północy swój występ na World Stage rozpoczął zespół Cypress Hill. Kapela przyjechała do Polski promować nowy album, wydany w kwietniu „Rise Up”, jednak naturalnie to nie utwory z niego były największą atrakcją koncertu. Najbardziej entuzjastycznie przyjęła publiczność nagrania dużo starsze, bo pochodzące z pierwszej połowy lat 90. Wtedy to narodził się swoisty kult marihuany przez Cypress Hill, kult, który właściwie pielęgnowany jest po dziś dzień – nie tylko przez samych członków, bo oprócz wijących się wokół nich kłębów zielonego dymu gęsto było także nad publicznością. Nic dziwnego, skoro dla niektórych zapalenie jointa przy takich piosenkach jak „Hits From The Bong” czy „Dr Greenthumb” to spełnienie marzeń.
Niemniej we mnie ten występ pozostawił pewien niedosyt (i nie, nie łączcie tego z ostatnimi zdaniami poprzedniego akapitu ;). Niby wszystko było na swoim miejscu – członkowie CH mieli doskonały kontakt z publicznością, sypali żartami, byli pełni wigoru, a i listę piosenek dobrali niezłą (choć kilku utworów brakowało). Jednakże brakowało mi w tym wszystkim jakiejś kropki nad „i”, kopa, który potwierdziłby, że mimo wieku Cypress Hill nadal rządzą na scenie. Szczególnie raził brak bardziej rozbudowanego instrumentarium. Kilka bębenków to zdecydowanie za mało. Przez większość czasu muzyka była puszczana przez DJ-a, co sprawiło, że takiemu klasykowi jak na przykład „Insane In The Brain” brakowało mocy. Moje przypuszczenia potwierdziły się w momencie, gdy perkusję w niektórych piosenkach zaznaczono wyraźniej – wtedy i kawałki zyskiwały na dynamice.