OFF is ON

Relacja z OFF Festivalu.


2013.08.09

opublikował:

OFF is ON

Każdy, kto choć raz odwiedził takie festiwale jak Open’er czy Coke Live, wie, że poziom tego typu festiwalu szacuje się wstępnie na podstawie zaproszonych wykonawców – tego, czy w line-upie znajdują się jakieś nośne nazwiska, łączące jakość artystyczną z popularnością i przebojowością. Innymi słowy, to liczba gwiazd decyduje o tym, jak dobrej edycji imprezy możemy się spodziewać. Skrajnie odmiennym przykładem jest np. Woodstock. Jasne, jak pisze Artur Rawicz na naszych łamach, troska o dobór artystów jest zachowana, ale koniec końców to nie muzyka, ale idea (w domyśle: klimat) odgrywa tu najważniejszą rolę.

Z OFF-em jest jeszcze inaczej. Można zaryzykować stwierdzenie, że zawsze w jakimś stopniu jedzie się na ten festiwal w ciemno, znając na starcie nie więcej niż 50% wykonawców. Kto wie, może na tym polega idea tej imprezy? Przeglądając wypowiedzi uczestników, nagrane i wrzucone na YouTube’a, można odnieść wrażenie, że wręcz szczycą się oni tym, że nie znają większości nazwisk w programie, po czym dodają zaraz, że udział w OFF-ie poszerza ich horyzonty. W oczekiwaniu na festiwal można więc było albo przeglądać wszystkich wykonawców, wertować Pitchforki, Spiny, inne Soundcloudy i w ten sposób tworzyć własną listę koncertów, w których chce się uczestniczyć, albo po prostu zająć się czymś innym – w nadziei, że jakoś trafi się na wartościowy występ. Ja wybrałem tę drugą opcję. Uzbrojony w znajomość pewnej grupy artystów, zdałem się ponadto na opinie znajomych i krążące po festiwalu rekomendacje. Opłaciło, ale niech nikt sobie nie pomyśli, że wybór koncertów na festiwalu zawsze będzie idealny. Po prostu inna konfiguracja mogłaby mi dostarczyć równie wiele radości.

Szczególnie że wartościowe imprezy się na siebie nakładały. Najlepszym przykładem jest zestawienie headlinera trzeciego dnia – My Bloody Valentine – z queer-rapowym Mykki Blanco. Ostatecznie zdecydowałem się pozostać na irlandzkiej kapeli – nie wiem, czy był to słuszny wybór, bo koniec końców opinie o występie nowojorskiego artysty były bardziej jednoznaczne. To może zresztą dobre miejsce, by obronić kilka zarzutów, które padły pod adresem MBV. Nikt chyba nie zaprzeczy, że było cholernie głośno. Nie wiem, czy głośniej niż na Swans przed rokiem, ale faktycznie, początek każdego kolejnego numeru był jak cios obuchem. Czy było to jednak nie do wytrzymania? Czy rzeczywiście dźwiękowcy nie poradzili sobie z natężeniem dźwięku i muzyka zlała się w jedną całość? Sam nie miałem problemu z wydzieleniem poszczególnych instrumentów, wychwyceniem melodii, wyłapaniem wyjątkowości kolejnych nagrań. Dopiero pod koniec koncertu Kevin Shields i spółka weszli na drogę czegoś, co nieuchronnie prowadziło do czystego hałasu, totalnej ściany dźwięku. Tyle że był to świadomy, stopniowany zabieg, esencja shoegaze’u. Tak samo celowa była dysproporcja między poziomem wokali a poziomem instrumentów. Dopiero na koncercie okazało się, że płyty MBV były tak naprawdę formą kompromisu – tam wokal był dość cichy, ale słyszalny; ze sceny zaś – dostępny tylko dla najbliższych rzędów (które, pamiętajmy, poza wyraźnym wokalem otrzymywały w pakiecie potężne nagłośnienie). Gdy więc w ten sposób spojrzy się na występ autorów „Loveless”, okaże się, że ich koncert nie był żadnym rozczarowaniem, ale jednym z najlepszych, najbardziej konsekwentnych momentów festiwalu.

Równie konsekwentnie wypadli headlinerzy dwóch poprzednich dni – The Smashing Pumpkins (na zdjęciu) i Godspeed You! Black Emperor. W ich przypadku jednak konsekwencja była zarazem zaletą i wadą. Do koncertu Billy’ego Corgana i spółki trudno było się przyczepić. Wszystkie instrumenty grały tak, jak powinny, wokal brzmiał bodaj jeszcze lepiej niż w studiu, a sceniczna nonszalancja lidera i jego obłąkana mina dobrze korespondowały z wizerunkiem, który buduje wokół siebie i swojej twórczości przez całą karierę. Tyle że wszystkie te elementy łatwo można obrócić w ich przeciwieństwo – wówczas wyjdzie, że kontakt z publicznością był zerowy, warstwa muzyczna co najwyżej poprawna, a sami członkowie sprawiali wrażenie, jakby po prostu przyszli, zrobili, co mieli do zrobienia, i tyle. Fani The Smashing Pumpkins powinni więc być zadowoleni, ale koncert ten nowych wielbicieli grupie raczej nie przysporzył. Czy aby nie to samo można powiedzieć o występie Godspeed You! Black Emperor? Pochodząca z Montrealu formacja dała taki koncert, jaki od niej oczekiwano. Pełen patosu, stopniowanych emocji, z powodzeniem łączący epicką warstwę muzyczną z fantastycznymi animacjami, wyświetlanymi na telebimach, i grą świateł (znamienne, że przez cały koncert muzycy chowali się w cieniu). Ale może dlatego, że GY!BE byli tak nieprzejednani i bezkompromisowi w prezentowaniu materiału znanego z wersji studyjnej (a więc rozwlekłe, kilkudziesięciominutowe kompozycje), popełnili ten sam błąd, którym obarczone są ich krążki – a mianowicie, że trudno jest słuchać ich w całości, od początku do końca? Tak też było z koncertem, który miał wspaniały początek i zakończenie. W połowie trudno jednak było nie ziewnąć.

Należałoby zresztą przedyskutować kwestię, czy aby headlinerzy nie prezentują się na OFF-ie zbyt późno – może gdyby wszystko działo się godzinę lub dwie godziny wcześniej, nie widziałbym tylu zniszczonych ludzi, którzy pomimo ogromnego hałasu drzemią na koncercie MBV lub GY!BE. W ogóle może warto byłoby bardziej przemyśleć rozłożenie line-upu. Czy koncerty Starej Rzeki lub Furii nie lepiej sprawdziłyby się późną nocą? Trochę groteskowe było słuchanie – skądinąd fantastycznego – materiału z „Marzannie, Królowej Polski”, gdy słońce wlewało się pod namiot. Kolejna kwestia to rozmieszczenie wykonawców na poszczególnych scenach. Czy Japandroids to zespół, który nie zasługuje na występ na Scenie mBanku? Mimo że formację tę tworzą zaledwie dwie osoby, Scena Leśna była ewidentnie zbyt mała, by pomieścić ich energię, podobnie jak zresztą przestrzeń dla publiczności. Analogicznie można by się zastanowić, czy aby Cloud Nothings – zespół, który dorobił się już jakiejś pozycji wśród amerykańskiej alternatywy, ale w Polsce jest stosunkowo słabo znany – zasługuje na występ na największej scenie? Albo Bisz, który wprost przyznał, że na takiej powierzchni czuje się nieswojo?

Narzekanie to ma jednak swoje chwalebne podstawy – wynika z tego, że line-up okazał się naprawdę mocny; nie przypominam sobie koncertu, o którym mógłbym z pełnym przekonaniem powiedzieć, że był zły. Jasne, dużym rozczarowaniem okazało się Fucked Up, które – wbrew temu, co pisał Rojek w książeczce festiwalowej – nie zaprezentowało hardcore’u z krwi i kości, a ugładzony, stylizowany substytut tej muzyki. Niemniej i tu nie można było odmówić energii wokaliście, który zaangażował w koncert wszystkie struny głosowe, skakał w tłum fanów, a zdarzyło mu się nawet wybiec przed namiot.

Co zapamiętam z tej edycji?

1. Absolutnie niesamowitego Jensa Lekmana, któremu w studiu zdarza się przynudzić, za to na koncercie okazał się bardzo zabawnym, wygadanym i – co tu dużo mówić – sympatycznym gościem. Ze swoich słodko-gorzkich piosenek wykrzesał taneczny potencjał, a za sprawą kilkuminutowych opowieści podkreślił to, co jest może jego najmocniejszą stroną – teksty.

2. Koncert Zbigniewa Wodeckiego, po którym chyba wielu postanowiło zmienić swój charakter i zostać dobrymi ludźmi. Pozytywna energia, świetna aranżacja i głos Wodeckiego sprawiły, że przymknąłem oko nawet na niektóre niedociągnięcia w grze tego pana oraz fakt, że jedną z piosenek zaśpiewał z kartki.

3. Konferansjerkę Bradforda Coxa. Lider Deerhunter nie tylko popisał się znajomością polskiego jazzu i kina, ale też potrafił być zaskakująco szczery (po wykonaniu jednej z piosenek: „To wykonanie nie było zbyt dobre, oceniam je dwa na cztery”) i ironiczny („Teraz wykonamy nową piosenkę. Stosunkowo nową. Gramy ją po raz pierwszy w Polsce” – podczas gdy koncert Deerhunter był w istocie pierwszym w Polsce w ogóle).

4. Austrę, która rozbujała wszystkich zmęczonych Godspeed You! Black Emperor. I to w jakim stylu! Żadne tam przypałowe tańce (takie, ale z przymrużeniem oka, zagwarantowali dzień później Super Girl & Romantic Boys), ale stylowe połączenie indie-popu, disco i… operowego wokalu. Podczas koncertu na Scenie Leśniej człowiek na przemian zachwycał się głosem Katie Stelmanis i ruszał w rytm mocnych bębnów i bujających linii basowych.

5. Wizualizacje Skalpela. Polski duet nadal lubuje się w starym, rodzimym jazzie, ale koncert pokazał, że im dalej, tym coraz więcej kombinują z innymi brzmieniami. Początkowy komunikat, oznajmiający, że przez najbliższe kilkadziesiąt minut oddamy się własnej wyobraźni, mógł sugerować, by zamknąć w oczy i skupić się na samej muzyce. Było to błędne wrażenie – trudno byłoby docenić show Skalpela bez wizualizacji, które dawały wgląd w to, w czym wielu z nas się lubuje – w warsztat muzyków, ich techniki pracy i to, w jaki sposób osiągają dane efekty. Skalpel na własne życzenie pozwolił, byśmy patrzyli mu na ręce.

Polecane