DJ 600 V (na zdjęciu) – „Produkcja hip-hop” (1998)
Zapytany o najlepsze lata Volta, wskazałbym raczej okres nieco późniejszy, tak od 1999 do początku 2001, gdy produkował „Szejsetkilovolt”, „Ewenement” Molesty, „Wielką niewiadomą” JedenSiedem czy „Hip-hopowy raport z osiedla w najlepszym wykonaniu”. Ale z perspektywy czasu wyraźnie widać, że tym przełomowym krążkiem była „Produkcja hip-hop”. Dwupłytowy album, choć sam nie grzeszył wzorowym wykonaniem i równym poziomem, wyraźnie podzielił polską scenę na tę jaśniejszą i ciemniejszą stronę. Do pierwszej szufladki wrzucano później i poetyzujących intelektualistów, i baunsujących koksiarzy; w drugiej socjologowie codzienności lądowali obok osiedlowych półgłówków. Podział tyleż szkodliwy, co – niestety – cholernie istotny. I można postawić ryzykowną tezę, że trzyma się do dziś, bo konflikt między TDF`em a Peją z grubsza wzdłuż tego podziału przebiegał.
Waco – „Świeży materiał” (2001)
Gdy w 2001 roku Volt złapał zadyszkę i rozczarował swoimi „Wkurwionymi bitami”, uliczna scena miała już innego naczelnego producenta. Waco wydał swój „Świeży materiał” niespełna trzy miesiące po dwupłytowym wydawnictwie 600V i z perspektywy czasu wygląda to na płynne przekazanie pałeczki. W końcu mówimy tu o człowieku, który w latach 2002-2005 pracował nad m.in. „We własnej osobie” WWO, „Hołdem” Pono, „Drugą stroną medalu” Zipery czy „Kluczem” Hemp Gru. Nawet jeśli niektóre z tych krążków nie bronią się po latach, wińcie za to gospodarzy, nie Waco. Ten za każdym razem spisywał się na medal. Tam zaś, gdzie mógł zadbać o dobór MC`s, potrafił wycisnąć z nich ostatnie resztki talentu. Gdyby nie „Świeży materiał”, o Deluksie pamiętalibyśmy tylko w kontekście PCP, o Incydencie nie pamiętalibyśmy w ogóle, a najlepszej zwrotki Wilka musielibyśmy szukać gdzie indziej.
Red – „Al-Hub” (2002)
W momencie premiery jeden z dziennikarzy magazynu „Fluid” porównywał „Al-Hub” do produkcji Timbalanda. Dziś ówczesne pomysły Reda tłumaczy się raczej fascynacją perkusjami i klawiszami The Neptunes, ale bez względu na to, gdzie rzeczywiście tkwią korzenie tego brzmienia, za każdym razem mówimy o gigantach zachodniej muzyki – i to już w samo sobie powinno być wystarczającą laurką dla Ernesta Ivandy. Bez odpowiedzi niech pozostanie też pytanie, na ile słychać w tym własny styl, a na ile bierne przeniesienie dobrych, mainstreamowych wzorców z Zachodu. W 2002 roku, gdy bounce nad Wisłą kojarzył się z barbarzyństwem Ośki, to drugie i tak było sztuką. Poza tym „Al-Hub” niosły zwrotki zaproszonych gości – w dużej części tych związanych z Obrońcami Tytułu (Eldo, Pezet, w mniejszym stopniu Dizkret i Eis), ale trafił się też raczkujący na scenie Mes, który ukradł bardziej doświadczonym kolegom show.
White House – „Kodex” (2002)
Wrocławski duet wniósł nową jakość do polskiej produkcji, przede wszystkim w kwestii brzmienia. Nawet dziś, po trzynastu latach, gdy słucham tych mięsistych bębnów, hulającego basu i przestrzeni w samplach, myślę, że nie tak wielu następców wyciągnęło z tego albumu odpowiednią lekcję. Co prawda wydany dwa lata później „Kodex II” jest jeszcze bardziej dopieszczony, ale jednak debiut bije drugą część na głowę fantastyczną formą, od rzeczowego Gurala i Kastę, przez socjologizującego Włodiego i Pono, trueschoolowego Ostrego i – tak, tak – Tedego, po porywającą krzyżówkę stylów (z naciskiem na błysk Mesa) w „Oczach otwartych”.
IGS – „Alchemia” (2002)
IGS kilka razy próbował się przedostać do świadomości przeciętnego słuchacza i za każdym razem starania te kończyły się fiaskiem. Najbliżej sukcesu był bodaj w 2004 roku, gdy produkował „Sinus” dla Dużego Pe i Spoksa, ale zła sława UMC Records raczej przyćmiła ten ambitny, choć i tak nie do końca udany krążek. Wybierając więc któryś z jego albumów do niniejszego rankingu, nie ma co kierować się środowiskowym odbiorem. To i tak nic nie da. Czemu więc „Alchemia”? Bo styl IGS`a, zapoczątkowany na „Ekspedycjach” (2000), wreszcie się wyklarował. Brzmienie jest selektywne, czyste i matowe, a płaskie, do bólu „białe” bębny paradoksalnie mają w sobie dużo uroku. Niektórzy mogą narzekać, że niektóre melodie sprawiają wrażenie wyciągniętych z losowego keyboardowego generatora („Cały komentarz”, „Odcinam się 2”), ale ten minimalizm na ogół popłaca – to dzięki niemu w „Czasie” podkład tak idealnie klei się z surrealistyczną historią Fokusa.
Praktik – „Dobra częstotliwość” (2004)
IGS był na swój sposób elegancki w swoich produkcjach, ale tytuł mistrza dobrego smaku należy się Praktikowi. „Dobra częstotliwość” była tak stylowa, że w pracach nad krążkiem wziął udział Michał Urbaniak. Urzeczony najwyraźniej miękkimi, ciepłymi i dopracowanymi podkładami gospodarza (współpracującego przy kilku numerach z Korzeniem i Majkim), nie zrobił sobie nic z tego, że jego utwór sąsiaduje obok pijackiego hymnu Ero i Fostera. Zresztą, hip-hop raczej nie miał się czego w tym przypadku wstydzić, bo nagrania Mesa i Pezeta (solowe i wspólne) raczej wystawiały scenie dobre świadectwo. Idealnie harmonijne, organiczne brzmienie Praktik osiąga jednak w piosence Dizkreta i Piotra Pacaka. Polskie Soulquarians? Proszę bardzo.
Metro – „Hands In Motion” (2008)
W 2008 roku polska doczekała się producenta, który – przy odpowiednich szczęściu i mobilizacji – z powodzeniem mógłby pewnego dnia figurować w katalogu Stones Throw Records. Właściwie to Metro błysnął już dwa lata wcześniej, gdy razem z Afrontami stworzył doskonałe trio na płycie „Coraz gorzej”. Dopiero jednak „Hands In Motion” uzmysławiało, jaki potencjał kryje się w tych brudnych podkładach. Gdy pojawili się na nich anglojęzyczni MC`s, okazało się, że materiał brzmi bardzo światowo i z powodzeniem wpisuje się w Madlibowską linię produkcji, gdzie upalone, powykręcane sample trzeszczą, perkusja gnie się pod ciężarem wosku, a raperzy muszą się nieźle nagimnastykować, by okiełznać te niewygodne produkcje.
Soulpete – „Soul Raw” (2014)
„Czekam aż wyjdzie wspólny projekt Soulpete z wspomnianym przed chwilą Metro – niech to będzie nasz Jaylib”, pisał na naszych łamach Marcin Flint. Trudno o trafniejszą analogię. Choć Soulpete`a i Metro kojarzymy na ogół z wściekłymi, bezkompromisowymi, detroickimi produkcjami, obaj – podobnie jak Madlib i J Dilla – potrafią też wśród zakurzonych instrumentów odkopać też skrzypce czy harfę, wykręcić z nich łagodne próbki i rozładować nimi hardkorowe bębny. „Jeśli jesteś skejtem, to słuchaj tylko tego” z „Antidotum” Metra to jeden przykład, na „Soul Raw” – bodaj najrówniejszej pod względem muzycznym płycie ubiegłego roku – mamy choćby „Dreams Hold On”. Obaj producenci mają wreszcie ambicje, by sadzić na swoich produkcjach nawijaczy zza Oceanu. Od czasu do czasu grzebią więc w amerykańskim podziemiu i wyciągają postaci tyleż cenione, co rzemieślnicze, z tendencją do zapychania wersów frazami nieistotnymi. A chciałoby się usłyszeć kogoś z błyskiem, zachwycającego nawet po polsku. Zapowiadana na ten rok EP-ka „RAW” Soulpete`a, jeśli będzie utrzymywała w całości poziom singla z Sariusem, daje taką nadzieję.