Dzień 1: Muzyka – język wszechświata
„Oczywiście nie umiemy mówić po polsku, więc po prostu grajmy muzykę” –
słowa wokalisty Pearl Jam Eddie’ego Veddera można uznać za motto
artystów występujących podczas pierwszego dnia festiwalu Open’er. Choć
żaden z nich naszego języka nie zdołał opanować (jedni świadomie
obnażali swoje braki, inni nawet nie próbowali mierzyć się z mową znad
Wisły), każdemu udało się porwać publiczność licznie zgromadzoną na
gdyńskim Kosakowie.
Z zasady tej wyłamuje się nieco Łąki Łan. I nie chodzi tu o to, że
pochodzący z Warszawy zespół umiał mówić po polsku – przeciwnie,
nieskładne, pełne neologizmów, wyrazów dźwiękonaśladowczych teksty
nakazują raczej stwierdzić, że język ten jest im równe odległy jak
zagranicznym kapelom. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co tak naprawdę
przyciąga odbiorców do scenicznej wersji Łąki Łan. Muzyka to jedno –
obok szalonego zestawienia rytmicznego, bujającego funku, hip-hopu,
punku, electro, a nawet folku trudno jest przejść obojętne.
Prawdziwym magnesem wydaje się jednak być image kapeli i strona
wizualna koncertu. Chłopaki z Łąki Łan nie tyle grali muzykę, co robili
show. O strojach członków nie ma co mówić – każdy, kto choć widział
grupę na zdjęciu, wie, o co chodzi. Z kolei pomysł na kontakt z
publicznością to istny majstersztyk. Członkowie zespołu robili wszystko,
by uczestnicy festiwalu ani na chwilę nie poczuła się ignorowani.
Główny wokalista, Paprodziad, schodził do nich, rzucał kwiatami,
cukierkami, dmuchanymi piłkami. Furorę zrobiły konewka, z której pił
napój, i maskotki spoglądające ze sceny. Reszta bandu bawiła tłum
głupiutkimi tekstami (o „naoliwionych cipkach” i takie tam 😉 i
„konkursami”. A wszystko to działo się w takim tempie, że momentami
przybierało charakter nie koncertu, ale bardziej jakiegoś jarmarku. Mimo
wszystko nie przypominam sobie, bym narzekał na nudę. No, bodajże
przedostatni utwór uśpił nieco publiczność, ale z drugiej strony zagrane
chwilę wcześniej fragmenty „Rockefeller Skank” Fatboy Slima, „Jump”
Kriss Kross i „Jump Around” House Of Pain były naprawdę wycieńczające.
Po szalonym, rozrywkowym Łąki Łan na scenie pojawił się wykonawca
reprezentujący muzykę skrajnie inną. Ben Harper, bo o nim mowa, od
początku swojej kariery wpisuje się w nurt artystów zaangażowanych,
wyczulonych na kwestie społeczno-polityczne. Tytuły jego albumów – np.
„Welcome To The Cruel World”, „Both Sides Of The Gun” czy „White Lies
For Dark Times” – tylko to potwierdzają. Co prawda na scenie pomiędzy
piosenkami nie agitował tak mocno, jak mogłoby się to wydawać, ale nawet
odbiorca niezorientowany w jego twórczości, widząc, ile precyzji,
emocji i serca włożył ze swoim zespołem w występ (perkusista momentami
wyczyniał istne cuda na swoim instrumencie), miał prawo poczuć się
wzruszony i dotknięty.
I tylko szkoda, że koncert Harpera spotkał się ze stosunkowo
słabym zainteresowaniem. Oczywiście osób pod sceną było znacznie więcej
niż na Łąki Łan, ale wydaje mi się, że liczba ta i tak była dla występu
tej klasy niewystarczająca. Może i tłum gęsto się przemieszczał, ale
wszerz sceny, i to daleko od niej. Kierunek ruchu uległ zmianie dopiero
podczas wykonywania coveru „Under Pressure” Queen i Davida Bowie’ego.
Wtedy to, gdy tylko obok Harpera gościnnie pojawił się Eddie Vedder,
liczba osób zebranych pod sceną zaczęła momentalnie rosnąć.
Rzeczywiście, utwór wypadł znakomicie, jednak już w kilka chwil po nim
tłum zaczął momentalnie topnieć, by wkrótce powrócić do dawnej
wielkości. Nie pomógł rockowy kop, profesjonalizm muzyków Relentless 7
ani Harper, który grał na wszystkie możliwe sposoby. Koncert ten –
świetny, rozkręcający się z każdą minutą – nie otrzymał takiej uwagi, na
jaką zasługiwał.
Być może wynikało to z tego, że następny wykonawca wymagał od
publiczności naprawdę ogromnych pokładów energii. Do dziś nie potrafię
wytłumaczyć sobie, jak to możliwe, że Pearl Jam grał koncert o godzinie
22, ustępując ostatni termin Groove Armadzie. Znając naturę kapeli z
Seattle, można było z góry założyć, że nie będzie to koncert, który
przytwierdzi nasze nogi do ziemi. Eddie Vedder i spółka od początku
narzucili mordercze tempo, przecinane jedynie co jakiś czas balladami.
Punktem przełomowym był „Jeremy”, klasyczny utwór z debiutanckiego
„Ten”. Zauważyłem, że duża część osób wokół mnie dopiero po tej piosence
otworzyła się w pełni na show PJ. Oczywiście wcześniej były jeszcze
takie kapitalne nagrania jak chociażby „Do The Evolution” czy
otwierające „Corduroy”, ale to chyba „Jeremy” wzniósł ten występ na
niedostępne wielu śmiertelnikom wyżyny i do samego końca nie pozwolił z
tych wyżyn zejść, szczególnie podczas bisu, kiedy to zabrzmiały zarówno
nagrania nowsze („The Fixer” z prostymi, ale jakże skutecznymi efektami
pirotechnicznymi), jak i starsze („Alive”).
Znakomita forma zespołu to jedno, ale rewelacyjnie wypadał także
Vedder w przerwach między utworami. Ze szczególną aprobatą spotkała się
przeczytana po polsku wypowiedź wokalisty. Choć Vedder w naszym języku
„oczywiście nie umiał mówić”, fani docenili, że wyszedł poza kanon
standardowych „cześć” czy „zajebiście”. Bardzo spodobała mi się również
troska, jaką otaczał liczną publiczność. – Na moje „1, 2, 3” przesuńcie
się proszę o trzy kroki w tył, bo tutaj ludzie z przodu napierają na
barierki, a zależy mi na ich bezpieczeństwie – mówił. Innym razem: –
Słuchajcie, widzę tutaj wiele różnych osób, są jakieś młode kobiety.
Dlatego wolałbym, żebyście nie uprawiali żadnego „ocean shit” (chodziło
mu zapewne o niesienie na rękach – przyp. red.). Nie wiem, może inne
zespoły pozwolą wam na to, my nie możemy.
Za tak ciepłe gesty (a nie wykonywał ich tylko wokalista, bo także
gitarzysta co chwila uśmiechał się do kamery czy do kogoś z tłumu)
publiczność odwdzięczyła się doskonałym odbiorem piosenek. Szczególnie
mile zaskoczony byłem, gdy najmłodsi fani równie głośno śpiewali
piosenki z ostatniego „Backspacer”, jak i „Ten”. Tłum reagował na każdy
refren czy krzyk Veddera tak entuzjastycznie, że on sam w pewnym
momencie sprawiał wrażenie wzruszonego. Zwłaszcza podczas jednej z
piosenek na bis głos jakby mu się załamał.
Ostatnią gwiazdą pierwszego dnia na Main Stage była formacja
Groove Armada. Koncert oparty na znanym z poprzednich występów w Polsce
materiale okraszony został pokazem możliwości oświetleniowca;)
Pierwszy dzień Open’era udowodnił dwie rzeczy. Po pierwsze, że po
raz kolejny szykuje nam się znakomita edycja imprezy. Po drugie, że
muzyka jednak łączy, a nie dzieli. Żadne szufladkowanie gatunków nie
zmieni faktu, że jest to najlepszy instrument służący do porozumiewania
się między ludźmi. Język wszechświata.
Dzień 2: Starość to radość
Drugi dzień festiwalu wyraźnie łączył stare z nowym. Na Scenie Głównej
Mando Diao i Empire Of The Sun przecinali koncert weteranów z Massive
Attack, zaś w namiocie – Fox i Klaxons dzielili czas z Grace Jones i
Pavement.
Wbrew pozorom to nie młodzi artyści pokazali wigor i energię.
Ich starsi koledzy po fachu wypadli o niebo lepiej – imponowali nie
tylko doświadczeniem i scenicznym obyciem, ale również dynamiką i
umiejętnością porwania tłumu. Z dużą odpowiedzialnością otwierania Głównej Sceny poradzili bardzo dobrze poradzili sobie płocczanie z Lao Che. Nie był to ich pierwszy raz na Open`erze. I to było widać, słychać i czuć.
Najlepszym dowodem na to jest forma Grace Jones. Nie starczyłoby
palców na obu rękach, by policzyć stroje, jakie ta 62-letnia wokalistka
wkładała na siebie podczas występu. Nie będzie przesadą, jeżeli napiszę,
że każda piosenka oznaczała zmianę garderoby. Grace była więc raz divą w
nakryciu głowy, którego nie powstydziłaby się jej matka, raz pracownicą
klubu nocnego seksownie uwijającą się wokół rury z odsłoniętym tym i
owym, a raz… cóż, w jej przypadku taka wyliczanka może trwać w
nieskończoność.
Całe szczęście Grace nie poszła tropem młodszych koleżanek z
branży, które, pozbawione talentu, kreują jedynie coraz to nowe
choreografie i stroje, podczas gdy ich twórczość kuleje. Wokalistka do
perfekcji opanowała stronę muzyczną show. Naturalnie wokal momentami
kłuł w uszy, ale zrzućmy tę jedyną wadę na wiek, bo poza tym trudno było
jej coś zarzucić. Rozpoczynające koncert „Nightclubbing” było jak
zaproszenie na wycieczkę po nocnych nowojorskich klubach – trudno czegoś
takiego nie przyjąć. Grace sprawnie żonglowała stylistykami. W pewnym
momencie można wręcz było odnieść wrażenie, że wokalistka stara się
uśpić publiczność, by za chwilę zrzucić na ich uszy bombę i mimowolnie
zmusić do wzniesienia rąk w powietrze. I tak w istocie było. Przy „Love
Is The Drug” czy „Slave To The Rhythm” trudno było ustać w miejscu.
Dla przeciwwagi występujące po Jones Klaxons rozczarowało.
Brytyjska kapela w porównaniu z Grace wypadła do bólu statycznie,
biernie. Brakowało w tym jakiejkolwiek frywolności, elementu
zaskoczenia. Jasne, u Grace wszystko było reżyserowane, ale patrzyło się
na ten spektakl z przyjemnością, a muzykę odbierało całym sobą, nawet
jeśli tych piosenek się nie znało. Tymczasem Klaxons tam, gdzie grali
piosenki z nowej, jeszcze niewydanej płyty, najzwyczajniej w świecie
nudzili. Naturalnie takie kawałki jak „Golden Skanks” czy „It’s Not Over
Yet” to koncertowe petardy, które trudno zepsuć. Ale nic poza tym.
Dostaliśmy po prostu poprawny i tylko poprawny występ, który obnażył
dodatkowo wady zespołu, bo okazuje się, że wokal – owszem, dzielony na
dwóch brzmi dobrze, ale sprowadzany do pojedynczej osoby niestety traci
jakąkolwiek moc. Szczególnie źle pod tym względem wypada Jamie Reynolds.
Piątkowego Open’era postanowiłem zakończyć akcentem hip-hopowym –
pół godziny po północy swój występ na World Stage rozpoczął zespół
Cypress Hill. Kapela przyjechała do Polski promować nowy album, wydany w
kwietniu „Rise Up”, jednak naturalnie to nie utwory z niego były
największą atrakcją koncertu. Najbardziej entuzjastycznie przyjęła
publiczność nagrania dużo starsze, bo pochodzące z pierwszej połowy lat
90. Wtedy to narodził się swoisty kult marihuany przez Cypress Hill,
kult, który właściwie pielęgnowany jest po dziś dzień – nie tylko przez
samych członków, bo oprócz wijących się wokół nich kłębów zielonego dymu
gęsto było także nad publicznością. Nic dziwnego, skoro dla niektórych
zapalenie jointa przy takich piosenkach jak „Hits From The Bong” czy „Dr
Greenthumb” to spełnienie marzeń.
Niemniej we mnie ten występ pozostawił pewien niedosyt (i nie, nie
łączcie tego z ostatnimi zdaniami poprzedniego akapitu ;). Niby
wszystko było na swoim miejscu – członkowie CH mieli doskonały kontakt z
publicznością, sypali żartami, byli pełni wigoru, a i listę piosenek
dobrali niezłą (choć kilku utworów brakowało). Jednakże brakowało mi w
tym wszystkim jakiejś kropki nad „i”, kopa, który potwierdziłby, że mimo
wieku Cypress Hill nadal rządzą na scenie. Szczególnie raził brak
bardziej rozbudowanego instrumentarium. Kilka bębenków to zdecydowanie
za mało. Przez większość czasu muzyka była puszczana przez DJ-a, co
sprawiło, że takiemu klasykowi jak na przykład „Insane In The Brain”
brakowało mocy. Moje przypuszczenia potwierdziły się w momencie, gdy
perkusję w niektórych piosenkach zaznaczono wyraźniej – wtedy i kawałki
zyskiwały na dynamice.
Dzień 3: Parkiet pusty
Trzeci dzień Open’era dowiódł, że masywne, klubowe dźwięki są w tym roku
w odwrocie. Górują za to gitara, perkusja i bas.
Jednak – zapewne dla przeciwwagi i udowodnienia, że na Open`erze jest miejsca dla każdej formy muzycznej twórczości – scenę główną otworzył bez kompleksów i z animuszem L.U.C.
„Jak to możliwe, że oni przez osiem lat nie grali razem?”, takie
pytanie pozostawało człowiekowi w głowie po koncercie Skunk Anansie.
Doprawdy, patrząc na to, co działo się na Scenie Głównej między godziną
20 a 21:30, trudno było uwierzyć, że ta brytyjska kapela przez właściwie
całą pierwszą dekadę XX wieku praktycznie nie istniała. Chemia w
zespole podczas gdyńskiej imprezy była znakomita. Może zabrzmi to
banalnie, ale każdy z muzyków autentycznie na scenie dawał z siebie
wszystko. Szczególny prym pod tym względem wiodła charyzmatyczna
wokalistka Skin. Scenę przebiegała wszerz w tempie szybszym niż
techniczni, którzy tu i ówdzie dostrzegali jakieś niedociągnięcia. Tłum
nosił ją na rękach jakby wzorem Jima Morrisona miała grać swój ostatni
koncert i chciała w ten sposób wypełnić zobowiązanie wobec fanów. Było w
tym coś epickiego, niezapomnianego, podobnie jak wtedy, gdy stanęła na
perkusji i asystowała swojemu bębniarzowi w grze. Cóż, koncert Skunk
Anansie pozostawi po sobie mnóstwo pojedynczych obrazków, które będzie
się przywoływać zawsze podczas rozmów o wzorcowych rockowych imprezach.
Nim jednak trafiłem pod Main Stage, postanowiłem sprawdzić, jak
prezentuje się mieszkająca na co dzień w Niemczech Polka Julia Marcell.
Zachęcające do pójścia na jej koncert były dowartościowujące porównania.
„Rodzima Regina Spektor”… Brzmi dumnie, ale i zobowiązuje. Niemniej
Marcell udowodniła, że tkwi w niej olbrzymi potencjał. Głos ma czysty i
mocny, kompozycje ciekawe, a asystujący zespół sprawnie realizował jej
pomysły. Niestety, uderzał jednocześnie brak profesjonalizmu. Od
początku słychać i widać było, że Julia i jej kapela to osoby mało obyte
ze sceną.
Mimo wszystko występ ten należało uznać za dobry przedsmak przed
najciekawszym wykonawcą tego dnia w Namiocie, a więc wspomnianą Reginą
Spektor. Rozbrajająco szczera, urzekająca, rozmarzona i jakby nieco
nieśmiała nowojorska wokalistka od pierwszych sekund podbiła serca
publiczności. Jej występ – choć pozbawiony jakichkolwiek fajerwerków
wizualnych, ale bogaty za to w wydobywające się z fortepianu dźwięki-
zgromadził całkiem dużą liczbę uczestników festiwalu. Niech żałują ci,
których ten występ ominął! Choć jeszcze na kilka godzin przed koncertem
pisałem w rekomendacjach, że Namiot – z racji na swój najbardziej
kameralny spośród wszystkich scen charakter – będzie dla niej miejscem
idealnym, teraz posypuję głowę popiołem i apeluję do organizatorów
Open’era, aby następnym razem umieścili ją na otwartej przestrzeni.
Odbiór piosenek Spektor był bowiem znakomity, godny na przykład… World
Stage’a? Tak, to byłoby miejsce dla Reginy świetne, z racji też na jej
żydowsko-rosyjskie pochodzenie. A może to wschodni pierwiastek jej
osobowości sprawił, że chemia między nią a Polakami była tak wspaniała?
A jeśli jesteśmy przy scenie World… trzeciego dnia jej gwiazdą (co udowodniła publiczność masowo bawiąca się pod sceną) był intrygujący Matisyahu. Zobaczcie:
Podczas gdy koncert Reginy trwał w najlepsze, Scena Główna była
zdominowana przez chłopaków z Kasabian. Tak jak pisałem wcześniej, tego
typu festiwale są dla nich poważnymi testami sprawdzającymi, czy
rzeczywiście są godni porównań do Oasis. Jedno jest pewne, występ w
Gdyni wypadł naprawdę dobrze. Brytyjczycy zagrali bardzo równy,
porywający od początku do końca koncert wypełniony po brzegi nośnymi
singlami jak „Club Foot”, „Empire” czy „Shoot The Runner”. Publiczność,
szczególnie ta młodsza, na prawie każde nagranie reagowała
entuzjastycznie. Wyjątkowe były ostatnie chwile koncertu, gdy zespół
pojawił się na scenie z ogromną, biało-czerwoną flagą. Ostatnie wrażenie
powszechnie przesądziło o dobrym odbiorze występu.
Rozczarowujące było za to show zaprezentowane przez londyńskie Hot
Chip. Zespół ten, zamykający sobotnie koncerty na Main Stage, miał w
zasadzie trzy dobre momenty w czasie trwającego ponad godzinę setu –
„One Life Stand”, „Over And Over” i nagranie wieńczące cały występ.
Przez pozostałą część Brytyjczycy nudzili. Pojedyncze ręce wzniesione do
góry czy nieliczne tańczące grupki to zdecydowanie za mało, by uznać
ten występ za porywający. Zresztą sami członkowie zespołu sprawiali
wrażenie nie do końca zainteresowanych rozbujaniem tłumu. Oficjalny,
chłodny ton bijący z ich każdej lakonicznej wypowiedzi, nikły kontakt z
publicznością i pewne wyuczone, mało naturalne gesty nie robiły dobrego
wrażenia. Ostatecznie Hot Chip to kolejny, po Groove Armadzie, zawód dla
fanów tanecznych rytmów. Może Fatboy Slim zmieni oblicze Sceny Głównej?
Dzień 4: Liryzm, szaleństwo, hardrock, blues, reggae, hip-hop i bolesny cios
Duża część uczestników festiwalu niedzielę na Open’erze rozpoczęła od
odrobiny akustycznego liryzmu w wykonaniu Norwegów z Kings Of
Covenience. Duet swój intymny, kameralny występ zaprezentował na Scenie
Namiotowej, którą jednak już po chwili przemianował. „Nie gramy na
Scenie Głównej, więc zróbmy tak, żeby to była Scena Główna”, powiedział
jeden z członków grupy. Na reakcję nie musiał długo czekać. W niedługo
po tym liczba oglądających koncert KoC znacznie przewyższyła tę
bawiących się pod Main Stage na Muchach. Zupełnie słusznie. Kings Of
Convenience to zespół o tyle specyficzny, że duża część publiczności nie
musiała na ich występ patrzeć – wystarczy, że słuchała. I nie trzeba
było głośnego, acz banalnego klaskania, by wyrazić aplauz. Dłonie
układane w kształt serc podkreślały emocje o wiele lepiej.
W tym czasie na Scenie Głównej prezentowały się krajowe Muchy.
W porównaniu z Kings of Convenience koncert The Hives był jak skok
do zimnej wody po rozgrzewającej do czerwoności wizycie w saunie.
Szwedzi zapewnili zupełnie inną kategorię doznań, kategorię, która mogła
u niektórych spowodować istny szok termiczny. Mordercze tempo zostało
narzucone właściwie od pierwszych sekund występu. Muzycy – co
zaskakujące, ubrani nie w stylowe, charakterystyczne garnitury, a
marynarskie wdzianka – nie oszczędzali publiczności, co rusz dorzucając
węgla do rock-and-rollowego pieca. Warto zauważyć, że tempo koncertu
było znakomite nawet pomimo długich przemów lidera zespołu, Howlin’
Pelle Almqvist, utrzymującego bliski kontakt z publicznością (niestety
często mówił bardzo niewyraźnie; nie powinien się więc dziwić, że nie
spotykał się z reakcją tłumu tam, gdzie jej oczekiwał). Wśród zagranych
piosenek pojawiły się zarówno nagrania premierowe, jak i te dobrze
znane, z „Hate To Say I Told You So” i „A.k.a. I-D-I-O-T” na czele.
Najciekawiej jednak na Głównej Scenie wypadł dowodzony przez Jacka
White’a zespół The Dead Weather. To już kolejny występ White’a na
Open’erze – wcześniej pojawiał się tu z innymi swoimi formacjami, The
White Stripes i The Raconteurs. Z Dead Weather przybył, by promować
wydany w maju tego roku krążek „Sea Of Cowards” i to piosenki z niego
wypełniły dużą część setlisty. Co ciekawe, na scenie prymu nie wiódł
White, ale towarzysząca mu w śpiewie Alison Mosshart. W koncertowym
wydaniu uwidoczniła się jej drapieżność, pazur i gigantyczna energia.
Przepełniony bluesem i hard rockiem występ publiczność oklaskiwała
bardzo długo. Sam White przyznał, że Polska jest „jego sercu bardzo
bliska”, co spotkało się z dodatkowym aplauzem wśród tłumu.
W tym samym czasie na scenie World produkował się Nas z Damianem
Marleyem. Przechadzający się po scenie mężczyzna nieustannie powiewający
flagą, plemienne bębny towarzyszące tradycyjnej perkusji, chórek
dziewczyn ubranych w moro i zarysowane na tyłach kontury Afryki
stwarzały wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli nie w imprezie sponsorowanej
przez gigantyczny koncern, ale w wiecu, który wypowiada wojnę właśnie
takim koncernom jak ten – oczywiście w trosce o problemy Trzeciego
Świata. Gdy Nas i Damian pojawili się wśród wyżej opisanej scenerii,
tłum oszalał. Duet za podstawę obrał naturalnie nagrania pochodzące z
ich wspólnego krążka, „Distant Relatives”, ale każdy z nich otrzymał
również czas na indywidualne występy. Nas skorzystał z niego, by
przenieść słuchaczy do złotych dla hip-hopu lat 90. – głośników
zabrzmiały takie szlagiery jak „Represent” i „Nas Is Like”. Raper nie
mógł pominąć także uwielbianego przez słuchaczy „One Mic”. Z kolei
Damian przypomniał żywiołowe nagrania ze swoich ostatnich solowych płyt,
choć w jego przypadku z największym entuzjazmem wśród publiczności
spotkały się covery Boba Marleya. Ostatecznie dwójka ponownie złączyła
się razem i brawurowo wykonała ich pierwszy utwór, „Road To Zion”.
Nas i Damian nie popełnili wreszcie tego błędu, który kilka dni
temu pogrążył nieźle zapowiadający się występ Cypress Hill. Duet, w
przeciwieństwie do Cypressów, chętnie korzystał z żywych instrumentów
rozstawionych po scenie, a jednocześnie posiłkował się umiejętnościami
DJ-a. Dzięki temu równowaga między hip-hopem a reggae została zachowana.
Cieszące się ogromną popularnością w Polsce (i nie tylko) Archive, mimo gigantycznej konkurencji na sąsiednich scenach ściągnęło pod namiot prawdziwe tłumy. Fani mogli usłyszeć materiał skomponowany podobnie do tego, który znamy już z ostatnich koncertów formacji. Nie przeszkadzało to jednak w kontemplacji i wiele osób dało się porwać hipnotyzującym dźwiękom…
Tegoroczną edycję Open’era zamknął występ brytyjskiego DJ’a,
Fatboy Slima. Show muzyka wprost porażało efektami wizualnymi.
Strzelające w niebo lasery, światła kreślące w powietrzu różne wzory czy
psychodeliczne, przypominające mi nieco koncert Chemical Brothers
sprzed dwóch lat animacje wyświetlane na telebimach były najmocniejszymi
elementami imprezy.
Od strony muzycznej należy pochwalić Fatboy Slima
za próby re aranżacji wielu swoich piosenek. Niestety, chęci to jedno, a
wykonanie to drugie. Nowe wersje znanych nagrań sprawiły, że przez
chwilę poczułem się, jakbym był nie na Open’erze – imprezie promującej
dobrą, wartościową muzykę – ale w remizie, na potańcówce, którą bardzo
lubię określać mianem „wiksiarskiej”. Najbardziej bolesny był cios, gdy
zagrane na bis „Rockafeller Skank” odarto ze znakomitego, znanego z
wersji studyjnej funkowego sznytu.
***
Open’er 2010 dobiegł końca. Przez ostatnie cztery dni pisaliśmy
dla Was przede wszystkim o muzyce i różnych jej koncertowych odcieniach.
Pamiętajmy jednak, że gdyński festiwal to przede wszystkim znakomita,
niepowtarzalna atmosfera. Niech nie dziwi nas, że wykonawca X miał na
swoim koncercie słabą frekwencję, podczas gdy dał znakomity koncert.
Lepiej zrozumieć, że niektórzy kupują karnety 4-dniowe, mimo że często
interesuje ich jedynie jeden wykonawca, a bywa że nie interesuje go
nikt. „Po co on tu przyjechał?”, zapytasz zapewne. Ano zapewne magnesem
był w takim wypadku właśnie wspomniany klimat.
Poza tym festiwale takie jak Open’er to doskonałe miejsca do
poznawania nowego. Często z braku laku albo w przerwie między jednym
koncertem a drugim przechodzimy polem najeżonym scenami. Tego typu
spacery mogą okazać się owocne – kto wie, może na World Stage albo Young
Talents Stage natrafimy na muzykę, którą pokochamy od pierwszego
usłyszenia? Zamiast bezmyślnie ściągać przypadkowe piosenki z Internetu,
idźmy na Open’era. To jak gigantyczny serwis p2p – służy wymianie
dźwięków w najlepszej, bo koncertowej jakości.
Na tego typu festiwalu poznajemy nie tylko muzykę, ale i ludzi. Z
autopsji wiem, że na imprezach jak Open’er rodzą się niezwykłe,
scementowane muzyką znajomości. Szczególnie tyczy się to wszystkich
tych, którzy mają okazje nocować na polu namiotowym. Niezliczone melanże
procentują – mapkę ze znajomymi regularnie zapełniają kolejne punkty.
Chodźmy więc na festiwale, nawet jeśli muzyka, którą reprezentują,
nam nie odpowiada. Chociaż z drugiej strony o Open’erze tego powiedzieć
nie można – rozstrzał stylistyczny jest tam tak duży, że jeśli
rzeczywiście nie możesz w Gdyni nic dla siebie znaleźć, to warto byłoby
się zastanowić, czy muzyka jest faktycznie Twoją pasją.