Zacznijmy może tę rozmowę, a zaraz przedstawmy Cię czytelnikowi – poprzez użycie trzech pytań, które nakreślają postać każdego emce nawijającego w utworze Hemp Gru „Życie Warszawy”. Zatem: „Kto Ty jesteś?”
Jestem Dżonson. Łysych jest trzystu.
„Skąd pochodzisz”?
Z Ursynowa.
„Co u Ciebie”?
Czaisz, nie zawsze mam hajs.
W grudniu ukazała się reedycja twojego solowego debiutu z 2009 roku – „Dżonson”. Dotłoczyliście tylko sto pięćdziesiąt sztuk. Dlaczego tak mało?
Nie chciałem robić więcej, ponieważ nie chcę, żeby ta płyta była powszechnie dostępną pozycją. Wolę utrzymać jej elitarny i niszowy status. To ukłon w stronę kolekcjonerów. Od kilku lat ludzie pytali o reedycję „Dżonsona”. Sam również nie posiadałem egzemplarza swojego debiutu. To już druga reedycja i ostatnia.
Na twoich solówkach jest zazwyczaj pełno gości, a i ty sam nazwałeś te projekty „raperskimi płytami producenckimi”. Opowiedz proszę, co to znaczy. Boisz się odpowiedzialności za całość materiału, czy może idealnie czujesz się w roli rozgrywającego, który dzieli się „piłką”?
Moje podejście do muzyki wynika z mojej filozofii życiowej. Chodzi mi o to, że obie moje płyty to zbiór nieprzypadkowych ryjów. Odpowiedzialność? Nie uważam się za gorszego od innych, bo dla mnie największą odpowiedzialnością jest autentyczność – coś co inni mogą zweryfikować. Myślę, że to główny czynnik determinujący fakt mojej współpracy z innymi. Nigdy nie aspirowałem do bycia „fajnym” poprzez kooperacje. Nie uważam, iż moje płyty to tylko i wyłącznie moje dzieło… to efekt pracy zbiorowej zainicjowany moim zrytym łbem. Ja byłem istotnym spoiwem. To są ziomalskie projekty, które powstawały dość samoistnie poprzez interakcje. Odnośnie rozgrywającego, to coś w tym jest, że „chętnie dzielę się piłką”. To trochę tak jak z piciem – nie lubię pić sam (śmiech)
Swoją drogą, W.E.N.A na swoim fanpage`u jakiś czas temu napisał, że mało kto wśród raperów umie zmotywować do napisania zwrotki, tak jak ty. Jak to robisz?
To miło z jego strony. Motywacja to kwestia podejścia i zastosowanie właściwego modelu logistycznego (śmiech). Dodatkowo jestem energiczną osobą i dość często ten pierwiastek udziela się innym – to zaraźliwe. Wpadam z „zestawem” i pyk! Michała znam od prawie piętnastu lat i jak z wieloma innymi raperami, łączą nas relacje prywatne. Jak rapował kiedyś Rembol – „nie można być dobrym raperem, będąc złym człowiekiem”.
Czy zawsze byłeś typem, który najlepiej czuł się w towarzystwie?
Tak. Jestem pospolitym wesołkiem. Zawsze starałem się być w porządku wobec ludzi, którzy byli dla mnie życzliwi. To działa w obie strony. Moja gościnność muzyczna wynika również z takich projektów jak Szybki Szmal i nasz „Mixtape 2005”. Mówiąc przewrotnie, mimo że byliśmy różni, nasza siła tkwiła w kolektywie.
Wśród wielu niezapomnianych kawałków na tym materiale, który właśnie obchodzi swoje dziesięciolecie, wybijającym się utworem wydawał mi zawsze się kawałek-manifest „Cofamy się” nagrany z Lilu. Rozpoczynasz ten numer od wersów: „Mogłeś mówić: polski rap kwitnie/ Dziś się kończy, sprzedają go jak dziwkę/ W pogoni za zyskiem teraz są nigdzie/Muzyka spontan kontra showbiznes”. Jak jest dziesięć lat później?
Jest podobnie. Dziś ten kawałek wydaje mi się jeszcze bardziej aktualny i potrzebny. Na przestrzeni lat hip-hop niesamowicie się rozwinął, dość proporcjonalnie się również spierdolił. Stał się jeszcze w większym stopniu „opakowanym produktem”. A przecież „to ma otwierać umysły, a nie portfele…”, jak nawijał Mały Esz Esz w omawianym przez nas utworze.
Jednym z ikonicznych momentów Szybkiego Szmalu, był singiel z płyty Emazeta i Proceente, czyli „Ładuj”. Sam kawałek, który był definicją chamskiego bangera, swój kultowy status umocnił poprzez teledysk zrealizowany przez Jana Komasę. Reżyser, który miał w przyszłości nakręcić „Miasto 44” i „Salę samobójców”, pokazał was w bardzo swobodny sposób.
Klip do „Ładuj” to najciekawszy obrazek, w jakim brałem udział. Głównie za sprawą Janka Komasy. Jego podejście do teledysku było niesamowite – swoista luzacka profeska. Żadnych sztucznych ujęć – to bardziej zaplanowany chaos, w którym czuliśmy się komfortowo. Jak zapytałem go, jaki jest plan zdjęciowy, odpowiedział mniej więcej tak: „Róbcie co chcecie, to co przychodzi wam naturalnie. Pijecie, palicie, a jak ktoś się porzyga to trudno… W razie awantury, to ja nie będę spierdalał. Jedyna zasada – uważajcie na kamerę!” (śmiech). Świetnie, że ten „hymn” doczekał się takiego obrazka.
Opowiedz więcej o tym wieczorze. Jest to bardzo naturalistyczny klip, gdzie przemierzacie bliskie wam miejscówki z flaszkami i skrętami w dłoniach. Nie było żadnych problemów na mieście? Na klipie widać m.in. dyskusję z policją.
Dla nas najważniejszą miejscówką było Studio Kajuta – mieszkanie Kaliego na Imielinie. Tam powstawały praktycznie wszystkie nasze kawałki. Pamiętam, że nagrywaliśmy też ujęcia na Służewiu, gdzie bacznie przyglądały się nam organy ścigania. Było nas chyba za dużo, bo wstydzili się podejść (śmiech). Kręciliśmy w jakimś klubie na Mokotowie, jak i na urodzinach naszego człowieka Stempla. Na szczęście obyło się bez jakiś większych konsekwencji…
Co ciekawe, to fragment twojej zwrotki wykonywanej na żywo podczas nocnej eskapady, reżyser zachował w teledysku wersji a capella.
Nie wiem dlaczego, ale wyszło spoko. Ogólnie wiele osób mnie pytało, kto to „Widżet”. Wyjaśniłem to zresztą kiedyś w jakiejś gościnnej zwrotce – „niedoszły raper albo żałosny DJ”.
Ewidentnie dobrze czujesz się w grupie. Nie myślałeś o tym, by założyć zespół, jak stało się oczywiste, że nie będzie następnego projektu od Szybkiego Szmalu?
Tak naprawdę to traktowałem „Dżonsona” jako kontynuację tradycji Szybkoszmalowej. Wówczas wiedziałem, że nowy Szybki Szmal nie powstanie szybko, a ja miałem opór zajawki. Nie chciałem tego marnować. Po „Mixtapie 2005” pracowaliśmy nad projektem „Benzyna”, który jednak strasznie się przeciągał z różnych względów. Postanowiłem, że zrobię jakiś projekt, ale nie chciałem montować składu – wolałem mieć wolną rękę i sam decydować o logistyce płyty. Kilka lat po ukazaniu się płyty „Mixtape 2005”, spotkaliśmy się wszyscy, aby omówić kwestie kolejnej płyty Szybkiego Szmalu: kiedy ją nagramy, z kim, gdzie wydamy itd. Zamiast tego, udało nam się wspólnie ustalić, że nowego Szybkiego Szmalu nie będzie (śmiech). Początkowo byłem wielkim entuzjastą pomysłu nagrania nowej płyty. Wówczas jedną z osób najbardziej sceptycznych był Szogun. Nie do końca podzielałem jego obawy. Dziś jestem mu za nie wdzięczny.
Dlaczego? Myślisz, że legal parę lat po „Mixtapie 2005” nie miałby szansy namieszać? A może już nie było chemii między wami?
Nie twierdzę, żeby nie namieszał. Nie patrzyliśmy na to pod kontem komercyjnym. Z drugiej strony z biegiem lat, jako kilkunastoosobowy zespół spędzaliśmy ze sobą coraz mniej czasu. Chyba brakowało nam takiego entuzjazmu… Nic na siłę… Czas, w którym powstawał „Mixtape 2005”, uważam za najwspanialszy okres w moim życiu.
Na pytanie o największą życiową porażkę, powiedziałeś parę lat temu: „brak sukcesów”. Czy dalej tak na to patrzysz? Skąd taki ponury wniosek u „pospolitego wesołka”, jak sam się nazwałeś?
Pamiętam to… Przecież to jest szalenie przewrotna odpowiedź. To takie moje złote myśli, tylko niektórzy je wychwytują. Na pytanie, co jest moim największym sukcesem odpowiedziałem: „unikanie porażek”. Każdy ma własną definicję sukcesu. Tak szczerze, to jestem niesamowicie szczęśliwym człowiekiem. Udało mi się wdrożyć w życie marzenie dzieciaka, który piętnaście lat temu nagrywał na dyktafonie i wierzył, że to ma sens. Jestem dumny ze wszystkiego co zrobiłem do tej pory.
W życiu prywatnym też chyba nie możesz narzekać. Na warszawskim koncercie premierowym „Grill-Funk” Proceente i Bleiza, po twoim wejściu na scenę zostało odśpiewane sowite „Sto lat”. Niedawno zostałeś ojcem.
Tego się nie da opisać. To jedna z najwspanialszych chwil jakie przeżyłem przez lata na scenie… Dlatego robię hip-hop.
A nie żałujesz nigdy tego, że nie poświęciłeś za młodu wszystkiego dla muzyki?
Nie, bo wiem, co by było w takim wypadku. Piłbym dwa razy więcej, paliłbym dwa razy więcej, a nagrywałbym tyle samo. Nie wykorzystałbym tego lepiej.
Mój czas był zawsze niesamowicie wygospodarowany. Moja muzyka była dla mnie bardzo ważna, ale starałem się rozwijać i zaliczać progres także na innych płaszczyznach. Połowę mojego solowego debiutu, napisałem na telefonie w pracy. Jak miałem luźniejszą chwilę, zakładałem słuchawki i skupiałem się na pisaniu. Już jako młody facet stwierdziłem, że nie chcę wybierać między pracą, rapowaniem, studiami. Chciałem pogodzić wszystkie aspekty mojego życia.
Tu się chyba odzywa logistyk w tobie.
Tak, byłem logistykiem prywatnie i służbowo (śmiech). Starałem się robić swoje, bez względu na to, co pomyśli otoczenie. Może cię klepać po plecach sto tysięcy obcych ludzi, a możesz dostawać pochwały od małego grona najbliższych znajomych i wykonawców, których szanujesz. Dla mnie ta druga opcja, która mnie spotkała, oznacza zwycięstwo. Mój hip-hop jest moją filozofią życiową.
A ta filozofia przebija również poprzez sposób, w jaki spędzasz wolny czas. Słyszałem, że miałeś dość ciekawą wizytę u Mielzky’ego z Sopocie.
Jakieś dwa lata temu spontanicznie wybrałem się do niego do Sopotu. Akurat Tomka dziewczyna wyjechała i Mielon siedział sam. Wiem, że nie miał wtedy kwitu, a ja akurat odebrałem pensję. Pracując jako manager logistyki w korporacji – była to sympatyczna sumka. Przed wyjazdem kupiłem chyba osiem Królewskich, aby chociaż jedno „symbolicznie” trafiło do Tomka. Oczywiście wszystkie zoptymalizowałem po drodze (śmiech).
Już na początku mojego pobytu Tomek uczulił mnie, żebyśmy pilnowali kota jego dziewczyny. Oczywiście po kilku godzinach imprezy, kota nigdzie nie można było zlokalizować. Mielzky stwierdził, że ma przejebane, a jego dziewczyna raczej mnie nie polubi. Stawka była zatem duża, więc ruszyliśmy na poszukiwania przed klatkę. Mielon w zimie w kapciach i krótkich spodenkach rozejrzał się przed blokiem i zwątpił. Wróciliśmy do domu, gdzie przeżyliśmy atak paniki, jak po następnych kilku godzinach zobaczyliśmy kota i nie byliśmy pewni, czy to się dzieje naprawdę. Poszliśmy w kimę nad ranem. Obudził mnie brzdęk groszówek przerzucanych w słoiku – Tomek „zbierał” na karmę dla kota. Wyśmiałem go i powiedziałem, że przecież ja mam siano. Poszliśmy do sklepu i oznajmiłem, żeby kupił żarcie dla kota i tyle piwa ile jest w stanie udźwignąć… To był udany weekend w Sopocie.
Przed premierą „Browka Szpinak” na pytanie, czego brakuje w polskim rapie, odpowiedziałeś – indywidualności. Rozwiniesz?
Chodzi mi o ludzi charyzmatycznych. Raperów, których słuchając za pierwszym razem, wiesz że kładą prawdziwe wersy, prosto z serca. Bez pierdolenia. Lubię raperów, których nie możesz porównać do nikogo i nie chodzi mi o umiejętności, tylko o stylówę. Ja zawsze pisałem po swojemu i nie mogłeś mnie porównać do nikogo.
O porównaniu do jednego rapera jednak chciałbym porozmawiać. Andrzej Cała w Antologii Polskiego Rapu, pisze o twoim utworze „Moje życie, mój syf”: „Smarki zalicza tutaj jeden z najlepszych udziałów gościnnych w swojej rapowej karierze, a mimo to nie udaje mu się usunąć w cień gospodarza, czyli Łysonżiego”.
Byłem w swoim żywiole, ale nie ma co pierdolić – Smarki Smark wjechał jak do siebie (śmiech). Zresztą tego się spodziewałem, jak powiedziałem mu, że kawałek będzie się nazywał „Moje życie, mój syf”. Producent 101 Decybeli wysłał nam trzy bity i Smarki wybrał ten, na który liczyłem. Raper był zresztą jedną z nielicznych osób, których nie poznałem osobiście, ale nagraliśmy wspólny utwór. Szybki Szmal i Brudne Serca to były klasyki już w tamtych czasach.
Jesteś wielkim entuzjastą najlepszej koszykarskiej ligi świata, więc chciałbym to wykorzystać. Powiedziałeś, że twoją ulubioną drużyną w historii NBA było Orlando Magic z sezonu 1994/1995 roku…
Tak, to oni w finale przegrali z Houston Rockets 0:4. Penny i Shaq to był świetny duet. I pomyśleć, że pod koniec pierwszego meczu Magic prowadzili trzema punktami, a Nick Anderson nie trafił czterech rzutów osobistych pod rząd! To był punkt zwrotny tej serii.
Ok, a gdybyś miał porównać Szybki Szmal do dowolnej drużyny w historii NBA, to kto by to był?
Wiem, że byliśmy warszawskim Wu-Tang-Clanem. To na pewno. Może byliśmy jak Golden State Warriors z początku lat 90. Drużyną, przez którą przewinęło się bardzo wiele ciekawych indywidualności: Tim Hardaway, Latrell Sprewell, Chris Mullin, Chris Webber. Grali szybko i efektownie. Na pewno nie byliśmy jak ta banda Mormonów z Salt Lake City – Utah Jazz.
A czy pokusiłbyś się o zbudowanie analogii między swoim stylem na mikrofonie, do gry któregoś koszykarza w NBA?
Nie widzę takiej analogii, ale mam nadzieję, że daleko mi do Grega Ostertaga czy Luca Longleya (śmiech). Mój przekaz może się wydawać dosyć prosty i powierzchowny, ale jestem pewien, że jak ktoś uważnie pogrzebie w moich wersach, to solidnie się ubawi, jak i rozkmini parę nieoczywistych prawd.
Zdarzają Ci się jednak refleksyjne i stonowane numery. Flagowy przykład to dla mnie utwór „To tylko ja” na bicie Spinache’a, który zamyka twoją ostatnią płytę.
Wiesz, jak napisałem ten kawałek? Akurat zmierzałem na zajęcia na moich studiach podyplomowych i nie wiedzieć czemu, czułem się mocno zainspirowany zmęczeniem, które w tym czasie odczuwałem. Szedłem zatem z nastawieniem, że w czasie zajęć coś napiszę. Jak wchodziłem do auli, wpadłem na dziewczynę w moim wieku, która powiedziała: „Myślałam, że to pan profesor”. Odpowiedziałem: „Nie, to tylko ja”. Jak tylko usiadłem na sali, napisałem trzy zwrotki jednym ciągiem.