foto: mat. pras.
Ubiegłoroczny album Katy Perry „Witness” okazał się niewypałem. Chłodne recenzje trudno uznać za zaskoczenie, ponieważ wokalistka nigdy nie była ulubienicą krytyków. Problemem okazała się jednak zaskakująco niska sprzedaż, oscylująca w okolicach 900 tysięcy egzemplarzy na całym świecie. W samych Stanach „Witness” znalazło zaledwie 160 tysięcy nabywców, czyli dziesięć razy mniej niż poprzedniczka „Prism”.
W wywiadzie udzielonym australijskiej edycji magazynu „Vogue” przyznała, że bardzo dotknął ją kiepski odbiór płyty promowanej takimi singlami jak „Bon Appetit” czy „Swish Swish”. – Miałam napady depresji sytuacyjnej i złamane serce, ponieważ nieświadomie przywiązuję dużą wagę do reakcji społeczeństwa, a opinia publiczna nie zareagowała tak, jak się tego spodziewałam – mówi Perry.
Artystka przyznaje, że znalazła pomoc w Instytucie Hoffmana w San Rafael w Kalifornii. Artystka była pod tak dużym wrażeniem pracy specjalistów, którzy postawili ją na nogi, że zaczęła rozdawać znajomym karty podarunkowe, zachęcając ich do korzystania z usług instytutu.
– Zasadniczo i metaforycznie wszyscy jesteśmy komputerami. Czasami jesteśmy zarażani wirusami przez naszych rodziców lub to, jak zostaliśmy wychowani. Te toksyczne tendencje mogą istotnie wpływać na nasze zachowanie jako osób dorosłych, na to, jak budujemy relacje z innymi – wyjaśnia artystka, dodając, że największym przełomem jaki dokonał się w jej życiu było pozbycie się przekonania, że aby pisać piosenki, musi być emocjonalnym wrakiem. – Największym kłamstwem, które powielamy jest to, że my – artyści – musimy cierpieć, by tworzyć – podsumowuje Katy.