Występy na głównej scenie otworzył reprezentant rodzimego rynku, czyli O.S.T.R. Łódzki raper to od wielu lat sprawdzona marka na koncertowej mapie Polski i występ w Krakowie tylko utwierdził w tym przekonaniu. Ostry zachwycał przede wszystkim doskonałym kontaktem z publicznością. Nie ograniczał się tylko do wyświechtanych „wznieście ręce do góry” lub „zróbcie hałas”. Sięgał często po różne historie, anegdoty, wtrącenia, które znakomicie uzupełniały perfekcyjnie zrealizowany show. Bywało też, że łączność z tłumem była potraktowana bardziej dosłownie – jak choćby wtedy, gdy założył podrzucone mu na scenę okulary lub wspólnie ze swoim hypemanem, Kochanem, otworzyli paczkę „nadesłanych” drażetków. Można ponarzekać na repertuar. O.S.T.R. skupił się na promowaniu swojego dziesiątego albumu, „O.C.B.”, jednak zapomniał, że w dorobku ma inne przebojowe kawałki – kto wie, czy nie spotkałyby się one z lepszą reakcją publiczności niż te całkiem nowe, bo z lutego, nagrania. Bardzo odczuwalny był brak „Początku”, „Rapu po godzinach” czy chociażby „1980”. Łodzianin nadrabiał za to piekielnie szybkim i precyzyjnym freestyle’em oraz wielką charyzmą.
Około godziny dziewiętnastej klimat pod sceną nieco się zmienił. Człowiekowi coraz częściej migały przed oczami dredy. Czuć było, że za chwilę będziemy świadkami występu osoby dla reggae bardzo ważnej. Choć Gentleman urodził się w Niemczech, sprawdza się jamajskich klimatach jak mało kto. Jego koncert tylko tego dowiódł. Na scenie pojawił się z licznym, dziesięcioosobowym zespołem The Far East Band. W trakcie koncertu wokalista wielokrotnie namawiał publiczność, by ta oddała szacunek jego kapeli. Całkiem zresztą słusznie – bez Far East Band występ Gentlemana nie byłby taki sam. Liczne instrumenty i chórki tworzyły prawdziwą muzyczną mozaikę, multikolorowy obraz, który zyskiwał na wydźwięku dzięki pięknej pogodzie. Gentleman dał najbardziej korzenny, esencjonalny koncert z dotychczasowych. „Definicja vibe’u”, można zacytować jego samego. Pokazał, że nie potrzeba nowoczesnej technologii, by porwać słuchacza do tańca. „So fuckin’ sweet!”, podsumował polską publiczność Gentleman. Cóż, o nim i jego bandzie można powiedzieć właściwie to samo.
Czwartkowy, mimo wszystko nieco rozczarowujący występ The Streets tłumaczyłem sobie złą porą dnia. Gentleman obalił moje przekonania. Pokazał, że w dzień też można dać wielkie show. Chwała mu za to. A dla fanów, którzy nie mogli uczestniczyć w imprezie dobra informacja – wasz idol pracuje nad nowym albumem. Kiedy premiera? „Może w marcu, może w kwietniu, a może w czerwcu…” 🙂
Słuchacz jeszcze nie zdążył otrząsnąć się z dawki energii zaserwowanej przez Gentlemana, a na horyzoncie pojawiła się już kolejna petarda. Oto na scenie pojawił się Lupe Fiasco. Utożsamiany szyderczo z nurtem „nerd rapu” artysta, dość niewinny i grzeczny na płytach, okazał się być istnym scenicznym monstrum. W towarzystwie niekonwencjonalnej kombinacji – DJ oraz perkusja – rozpoczał w kilkanaście minut po 21 swój występ. Wszedł, a właściwie wbiegł na scenę bez pardonu, bez przywitania, w rytm „The Instrumental”. „Opętany”, tylko takie słowo cisnęło się wówczas na myśl. Skakał po głośnikach, podwyższeniach dla perkusji i DJ-ki, biegał od rogu do rogu, aż powstała obawa, czy w tych swoim szaleńczych ruchach nie przewróci się. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. Wyrobił się za to w kontakcie z publicznością. O ile początkowo na tym polu Lupe kulał, to z każdą kolejną chwilą polska publiczność była mu wyraźnie coraz bliższa. „You’re so fuckin’ amazing!”, przyznał w pewnym momencie.
Zagrał wszystko, czego od niego oczekiwano. „Superstar”, „Daydream” (bis), „Kick Push”, „I Gotcha”, „Hip-Hop Saved My Life”, „Paris, Tokyo”… Praktycznie w każdym utworze wokalnie wspierał go DJ, ale jeśli mam kogoś oprócz Lupe wyróżnić, to będzie to bez wątpienia perkusista. Bębny grały jak trzeba, nadawały kawałkom kopa, ale to, co usłyszeliśmy już w trakcie bisu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Rzadko kiedy można zobaczyć, żeby ktoś w TAKI sposób grał na perkusji. Naprawdę, rewelacyjna robota. Do samego koncertu mogę mieć tylko jedno zastrzeżenie – nie tyle irytujące, co niepotrzebne były przerwy między poszczególnymi piosenkami. Oczywiście z punktu widzenia samych wykonawców były one niezbędne, bo dawały możliwość złapania oddechu czy łyknięcia wody, ale przeszkadzała towarzysząca temu kompletna cisza. Bardzo to hamowało ogólny przebieg koncertu. Gdyby muzyka była cały czas, energia byłaby jeszcze większa.
Gwiazdą drugiego dnia CLMF 2009 był 50 Cent. Najwierniejsi fani ustawiali się pod samą sceną już po godzinie siedemnastej i nie opuszczali tego miejsca aż do koncertu nowojorskiego gwiazdora. Również temu występowi towarzyszyła pewna zmiana publiczności pod sceną. Na każdym kroku można było się natknąć na wyposażonych w bandamy i luźne t-shirty oraz spodnie ludzi. Praktycznie co drugi z nich miał na sobie jakąś część garderoby, która wskazywałaby na jego fascynację Fifty’m – buty G-Unit, koszulki z wizerunkiem rapera itd.
Co zrozumiałe, 50 Cent przyciągnął pod scenę największą liczbę ludzi. Ja sam, choć z początku miałem dogodną pozycję do obserwowania występu, zacząłem w pewnym momencie tracić widoczność, a to za sprawą fanek Fifty’ego, które bardzo chętnie siadały na ramionach swoich partnerów i oglądały show z lepszej pozycji (nie bacząc na to, że ktoś inny może na tym ucierpieć). Ostatecznie uratowały mnie telebimy. Koncert rozpoczął się dźwiękiem monety obijającej się o stół. To właśnie pieniądze i wszelkiego rodzaju broń oraz wystrzały stanowiły niejako motyw przewodni występu 50 Centa. Pieniądze, bo raper nie grzeszył skromnością – w myśl hasła „P.I.M.P.” i „I Get Money” co rusz zmieniał nakrycia głowy i pozostałych części ciała, a fanów w pierwszych rzędach hojnie obdarzał prezentami, rzucając w tłum np. kurtkę i bluzę. Bo na telebimach w każdej wolnej chwili pojawiały się reklamy strony internetowej Fifty’ego, tak jakby próbował sprzedać swoją markę za wszelką cenę. A dlaczego broń? Cóż, taki już rap robi 50. Dużo w nim „pow pow pow” i innych „death wishów”, a beaty brzmią jak serie z karabinów. Na krótszą metę jest to bardzo dobry zabieg, takie mocne ciosy niosą ze sobą mnóstwo energii (niekoniecznie pozytywnej, o czym przekonałem się, będąc świadkiem bójki w tłumie przed występem), jednak przy dłuższym obcowaniu z tego typu muzyką na żywo ma się dość przekrzykiwania się nawzajem rozwydrzonych raperów. I ja postanowiłem uniknąć przedawkowania 50 Centa. Na kilka minut przed godziną dwunastą przedarłem się z niemałym trudem przez tłum fanów i znalazłem się na drodze, która prowadziła na…
… Coke Stage. O północy miał tam zagrać Warszafski Deszcz. Opuszczać koncert jednego z najpopularniejszych amerykańskich raperów dla jakiejś stołecznej grupy? Z pozoru to co najmniej dziwne, ale ja od początku dobrze wiedziałem, co robię. WFD zagwarantowało mi stylowy odpoczynek od plastikowych beatów – w ich miejsce pojawiły się esencjonalne nagrania z lat 90., w tym kilka przebojów dla wtajemniczonych. Bo o ile na koncercie 50 Centa można było odnieść czasami wrażenie, że niektóre osoby trafiły tam przypadkiem, a twórczość swojego idola kojarzą jedynie z folderów mp3, to tu sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Każdy doskonale wiedział, co robi pod namiotem i z jaką legendą polskiego hip-hopu ma do czynienia.
Nie miałem okazji być na koncercie promocyjnym debiutu Warszafskiego Deszczu, „Nastukafszy”, w klubie „Planeta” w 1999 r., ale krążące z ust do ust opowieści o tamtych czasach dopełnił mi wczorajszy koncert. Na Coke Stage królował klasyczny hip-hop – bez fajerwerków, za to głośno, hałaśliwie i czasami spontanicznie. Tede i Numer Raz zagrali swoje największe przeboje, m.in.: „Oficjalnie przy mikrofonie”, „Warszafski deszcz”, „Sobota”, „Drin za drinem”, „Ławka, chłopaki z bloków”, „Letnia miłość”, „To ma kiwać”. Pojawiły się również piosenki z nowej płyty, „Powrócifszy” – „Już od ’99 płynę”, „Tak się robi hip-hop”, „Weź to kurwa pogłośnij”, „Leniwy dzień” oraz „WWA”. Cały występ zakończył jeden z największych klasyków rodzimego rapu – „Mam tak samo jak ty”. Może czasami było mało profesjonalnie, a gdy na scenie pojawiło się sześciu mężczyzn z mikrofonami (później dołączyła do nich jeszcze wokalistka Seta), to robił się uciążliwy bałagan, ale klimat rekompensował wszystko. Zdecydowanie.