„Fuck the rain” – relacja z OWF

Nie ma co narzekać - przeczytaj pełną relację w Orange Warsaw Festival


2009.09.07

opublikował:

„Fuck the rain” – relacja z OWF

Piątek: Było stanie na baczność, czyli to, z czym zazwyczaj mieliśmy do czynienia na tym placu. Ale był też taniec!

Słyszałem wiele negatywnych głosów, co do lokalizacji Orange Warsaw Festival. Że brak temu miejscu klimatu. Wypowiadały się osoby, które przez Plac Defilad przechodzą codziennie. – Ten festiwal tutaj nie pasuje, to odmładzanie na siłę przestrzeni nieodwracalnie przestarzałej – podnosili. Może to i prawda. Majestatycznie wznoszący się gmach Pałacu Kultury i Nauki, pochodzący z epoki soc-realizmu, z wywieszonym plakatem „Honor” – stanowił nie lada kontrast dla „pomarańczowej” imprezy. Poza tym, choć komunikacja miejska nie zawiodła – wręcz przeciwnie – była doskonała, to jednak bliskość Dworca Centralnego miała także swoje negatywne konsekwencje. Mówiąc krótko: żulostwo. Ledwo trzymające się na nogach pijaczyny, żebracy i inne typy spod ciemnej gwiazdy, przyciągnięci wizją darmowej imprezy w plenerze stanowiły dla zgromadzonych realne zagrożenie.

No ale dość już tego narzekania, przecież tak czy owak najważniejsza jest muzyka. Ta, nie ma co się oszukiwać – wraz z dogodną lokalizacją, ściągnęła naprawdę pokaźną liczbę – głównie jednak młodzieży. Oczywiście najwięcej publiczności zebrało się pod koniec imprezy. Maria Sadowska, prawdopodobnie właśnie z powodu gołego placu, musiała rozpocząć swój występ z lekką obsówą, jakieś 20 minut po 19.

Maria Sadowska na scenie. Na początku wystąpiła w żółtym płaszczyku, by skończyć swój występ w czarnej, błyszczącej wieczorowej sukience. Na starcie muzyczny hołd złożony Komedzie (ze względu na rok komedowski), następnie już w pełni twórczość Sadowskiej. Na jednej z pierwszych piosenek, Maria nie omieszkała pochwalić się cenzurą, jaka została nałożona przez wszystkie muzyczne stacje telewizyjne na jej najnowszy teledysk do utworu „Jest dobrze”. To prawda, MTV faktycznie zakazało emisji tego klipu, jednak nie oszukujmy się, jest to też świetny chwyt marketingowy. Przecież video można (i właściwie teraz już trzeba – bo zakazane) zobaczyć na YouTube. Występ był ok, ale to głównie za sprawą jej zespołu. To naprawdę wszechstronnie uzdolnieni muzycy. Zresztą mogliśmy przekonać się o tym na samym końcu koncertu, gdy klawiszowiec ustami zaczął genialnie naśladować dźwięki trąbki (!), a perkusista w ramach przedstawienia się – dał solowy popis już na swoim przypisanym instrumencie, czyli perkusji.

Chwila promocji pewnego energetycznego napoju – chłopak robiący różne dziwne rzeczy z piłką i na scenę wyszła mało komu znana formacja Ja Confetti. Zespół tworzą dwie urocze dziewczyny –  Yvone Coco (Josephine Philip) & Ella Mau (Ane Trolle) na co dzień zamieszkałe w Kopenhadze. Do tego doszedł bas i perkusja i powstał mocno psychodeliczny klimat (to także dzięki strojom wokalistek – najpierw rozdmuchane sukienki i kolorowe pończochy, następnie opięte spodnie). Dziewczęta świetnie się uzupełniały i bawiły, właściwie publiczność była tylko dodatkiem.

Kolejna dłuższa przerwa (z żonglowaniem piłką włącznie) i pojawił się Smolik i jego Project Big Band. Smolik ukryty za klawiszami, a na froncie zmieniające się wokalistki i wokaliści. Na początek niejaki Squbass (otwierający kawałek – podobno nigdzie jeszcze niepublikowany okazał się tym najlepszym), następnie Kasia z Sofy, później Mika (wymienione osoby pojawiały się dwukrotnie), był też Victor Davies, Gaba Kulka, oraz gość specjalny Emmanuelle Seigner (to ta, która ma tego sławnego męża). Generalnie występ fajny, tylko nie na tę porę dnia (po 22) i nie na taki plener. Ludzie ewidentnie przyszli poczuć jakiegoś koncertowego kopa, niż pokołysać się przy tych leniwych dźwiękach. Trochę też mam zarzut co do samej sekcji muzycznej – która nikła gdzieś w tle, zamiast nadawać tempo muzycznej akcji. Może było to spowodowane brakiem wcześniejszej próby zespołu? (o czym nie omieszkał poinformować nas jeden z ochroniarzy).

Na koniec najdłuższa przerwa i w końcu zjechał, wielki, świecący się napis „Razorlight”. Myślałem, że polecą głównie ze swojej najnowszej (w zeszłym roku była premiera) płyty „Slipway Fires”, która ma niewątpliwy – stadionowy potencjał. Zespół jednak postanowił wymieszać cały swój dorobek. Jak się chwile później okazało, zrobili to na tyle dobrze, że właściwie wyszło na to, że cały repertuar Brytyjczyków posiada plenerowego kopa. Brzmienie super (no może troszkę za cicho – ale to w końcu była już 24 i centrum miasta). Świetnie spisywał się również frontman, który lekko naśladując Jaggera w latach młodości, swoimi nawoływaniami – budził publiczność i nakazywał się bawić. Ludzie go niewątpliwie posłuchali i tym sposobem – z uśmiecham na ustach, koło godziny 1 zakończyli pierwszy festiwalowy dzień. Jednak wszyscy dobrze wiemy, że tak naprawdę, to najlepsza zabawa będzie dzisiaj. Oby tylko przestało padać…

Sobota: Nie ma co narzekać. Taka impreza – w samym centrum stolicy, z fajnym repertuarem, za darmo! Nawet deszcz w takich okolicznościach (miejmy nadzieję powtarzalnych) nie jest straszny.

Tym razem koncerty odbywały się o czasie. Publiczności udostępniono dwie sceny, na których wystąpiło prawie trzy razy więcej wykonawców niż dzień wcześniej. Na pierwszy strzał – na main stage`u – Afromental (już niebawem wywiad u nas). To był bardzo dobry wybór. Pod sceną zebrało się sporo rozentuzjazmowanych nastolatek, które zostały w pełni zaspokojone przez tę grupkę gorących chłopaków. Był show z ręczniczkiem, świetny ruch sceniczny, no i dobre brzmienie. Kto siedzi w takim klimacie (sam zespół w rozmowie z nami przyznał, że przypisywany im target 12-15 lat, jest zawyżony) na pewno nie odszedł rozczarowany. Zresztą to było widać tuż po koncercie, gdy zespół zszedł ze sceny i został doprowadzony na miejsce rozdawania autografów. Za nimi podążyła cała chmara piszczących nastek gotowych zrobić wszystko, za chwilę intymności z długopisem idola.

15 minut po rozpoczęciu Afromental, na małej scenie pojawił się zespół Out of Tune (wywiad u nas w dziale video). Muszę przyznać, że chłopaki coraz lepiej ogarniają na żywo. I choć Young Stage była lekko upośledzona w brzmienie (w wielu momentach było za cicho), to OOT dawali radę. Krótka chwila z zespołem  i już kolejna migracja na dużą scenę. Tam rozpoczął rozstawienie June. Trio muzyków – muzyków utalentowanych. Czarne rytmy, lekko soulowo – ale nie made in poland – full profeska. Przez chwilę zrobiło się naprawdę ciepło.

Jeszcze cieplej, było na young stage, gdzie o tej samej porze (godzina 19) rozpoczął swój występ duet Skinny Patrini (także na cgm.pl zobaczycie z nimi wywiad). Kto nie kuma tego klimatu, nie lubi dostać z przysłowiowego, elektronicznego plaskacza – ten szybko stamtąd uciekał. Jednak reszta miłośników drapieżnego electro niewątpliwie znalazła tam coś dla siebie. Nie tylko dźwięki, lecz także cała wizualna – błyszcząca, pulsująca oprawa – potrafiła wielu ruszyć z miejsca i sprowokować do podskoków.

Od razu po Skinny Patrini pojawił się zespół Plastic (zgadnijcie, gdzie uświadczycie z nimi rozmowę?). Bardzo lajtowo, bardzo retro i bardzo pop. Taka słodka chwila, można było sobie spokojnie się zrelaksować. Kilka utworów i trzeba było uciekać na „dużą”. Tam pierwszy gość zagraniczny tego dnia – The Crystal Method. Duet dwóch mężczyzn, których muzyka bardzo chętnie brana jest do gier komputerowych (Fifa 98, Need For Speed i Lara Croft) a także filmów (Matrix, Heat), czyli jednym słowem elektroniczna sieczka. Na początku fajny podkład pod zwariowaną imprezę. Stopniowo zespół zaczął jednak uderzać w nutę Prodigy i betonowa dżungla Placu Defilad ruszyła w mordercze tany.

Kontynuacją bonce`ów był występ oczekiwanego Calvina Harrisa (u nas wywiad). Młody Szkot jako jedyny tak naprawdę potrafił na young stage dać nam w kość. I było odpowiednio głośno i skocznie. Szkoda tylko, że festiwal nie odbywał się miesiąc wcześniej. To była muzyka na typowo letnią, wieczorową porę – a nie na „przedjesienny” czas, gdzie wielu odzianych było już w „zimówki”. Z drugiej strony sama muzyka niewątpliwie działała jak swoisty piecyk.

Coraz ciężej było (z powodu bardzo licznie przybyłej gawiedzi) przedzierać się z jednej sceny na drugą. Na szczęście nie było już żuli i w zasadzie bawiła się sama – kulturalna (!) młodzież. Na „mainie” jedna z gwiazd tego festiwalu, czyli N.E.R.D. Pharell Williams i spółka nie mieli żadnego problemu, by złapać kontakt z publiką. Nawoływania przełożone beatem – ludzie doskonale bawili się nawet pomimo rzęsistego deszczu. Zresztą „fuck the rain” – jak słusznie w trakcie koncertu zauważył Pharell.

Czas na MGMT, czyli tak naprawdę drugi biegun dla N.E.R.D. jeśli chodzi o muzyczny klimat. Przyznam się, że byłem przygotowany na rozczarowanie. Miałem zobaczyć ich po raz pierwszy – ci, którzy już widzieli, jak jeden mąż wypowiadali się o ich „niekoncertowości”. Jak się okazało… mieli rację. Występ MGMT brzmiał jak puszczona z głośników ich debiutancka płyta z formatu mp3 przy niewystarczającym volume. Chwilę postałem i wolałem jak najszybciej się stamtąd wydostać, by nie obrzydzić sobie ich twórczości.

Rozpoczęło się odliczanie do Groove Armada. W tym przypadku byłem pewien, że zaraz rozpocznie się dobra zabawa. Tak też było. Elektryzujące, podrywające dźwięki to jedno, ale furorę robiła wokalistka. Ubrana w podkreślający jej smukłe kształty strój – obdarzona mocnym głosem, po prostu rządziła. Przy trzecim numerze, gdy pojawiły się górujące lasery, to było po prostu TO. Gdy ok godziny 1, festiwal się zakończył i nad miastem rozbłysły fajerwerki – w duchu odpuściłem wszystkie grzeszki tego eventu i szczerze zapragnąłem pojawić się tutaj za rok.

Polecane

Share This