„Fuck the rain” – drugi dzień OWF

Nasza relacja z drugiego dnia Warsaw Orange Festival


2009.09.06

opublikował:

„Fuck the rain” – drugi dzień OWF

Nie ma co narzekać. Taka impreza – w samym centrum stolicy, z fajnym repertuarem, za darmo! Nawet deszcz w takich okolicznościach (miejmy nadzieję powtarzalnych) nie jest straszny.

Tym razem koncerty odbywały się o czasie. Publiczności udostępniono dwie sceny, na których wystąpiło prawie trzy razy więcej wykonawców niż dzień wcześniej. Na pierwszy strzał – na main stage`u – Afromental (już niebawem wywiad u nas). To był bardzo dobry wybór. Pod sceną zebrało się sporo rozentuzjazmowanych nastolatek, które zostały w pełni zaspokojone przez tę grupkę gorących chłopaków. Był show z ręczniczkiem, świetny ruch sceniczny, no i dobre brzmienie. Kto siedzi w takim klimacie (sam zespół w rozmowie z nami przyznał, że przypisywany im target 12-15 lat, jest zawyżony) na pewno nie odszedł rozczarowany. Zresztą to było widać tuż po koncercie, gdy zespół zszedł ze sceny i został doprowadzony na miejsce rozdawania autografów. Za nimi podążyła cała chmara piszczących nastek gotowych zrobić wszystko, za chwilę intymności z długopisem idola.

15 minut po rozpoczęciu Afromental, na małej scenie pojawił się zespół Out of Tune (wywiad u nas w dziale video). Muszę przyznać, że chłopaki coraz lepiej ogarniają na żywo. I choć Young Stage była lekko upośledzona w brzmienie (w wielu momentach było za cicho), to OOT dawali radę. Krótka chwila z zespołem  i już kolejna migracja na dużą scenę. Tam rozpoczął rozstawienie June. Trio muzyków – muzyków utalentowanych. Czarne rytmy, lekko soulowo – ale nie made in poland – full profeska. Przez chwilę zrobiło się naprawdę ciepło.

Jeszcze cieplej, było na young stage, gdzie o tej samej porze (godzina 19) rozpoczął swój występ duet Skinny Patrini (także na cgm.pl zobaczycie z nimi wywiad). Kto nie kuma tego klimatu, nie lubi dostać z przysłowiowego, elektronicznego plaskacza – ten szybko stamtąd uciekał. Jednak reszta miłośników drapieżnego electro niewątpliwie znalazła tam coś dla siebie. Nie tylko dźwięki, lecz także cała wizualna – błyszcząca, pulsująca oprawa – potrafiła wielu ruszyć z miejsca i sprowokować do podskoków.

Od razu po Skinny Patrini pojawił się zespół Plastic (zgadnijcie, gdzie uświadczycie z nimi rozmowę?). Bardzo lajtowo, bardzo retro i bardzo pop. Taka słodka chwila, można było sobie spokojnie się zrelaksować. Kilka utworów i trzeba było uciekać na „dużą”. Tam pierwszy gość zagraniczny tego dnia – The Crystal Method. Duet dwóch mężczyzn, których muzyka bardzo chętnie brana jest do gier komputerowych (Fifa 98, Need For Speed i Lara Croft) a także filmów (Matrix, Heat), czyli jednym słowem elektroniczna sieczka. Na początku fajny podkład pod zwariowaną imprezę. Stopniowo zespół zaczął jednak uderzać w nutę Prodigy i betonowa dżungla Placu Defilad ruszyła w mordercze tany.

Kontynuacją bonce`ów był występ oczekiwanego Calvina Harrisa (u nas wywiad). Młody Szkot jako jedyny tak naprawdę potrafił na young stage dać nam w kość. I było odpowiednio głośno i skocznie. Szkoda tylko, że festiwal nie odbywał się miesiąc wcześniej. To była muzyka na typowo letnią, wieczorową porę – a nie na „przedjesienny” czas, gdzie wielu odzianych było już w „zimówki”. Z drugiej strony sama muzyka niewątpliwie działała jak swoisty piecyk.

Coraz ciężej było (z powodu bardzo licznie przybyłej gawiedzi) przedzierać się z jednej sceny na drugą. Na szczęście nie było już żuli i w zasadzie bawiła się sama – kulturalna (!) młodzież. Na „mainie” jedna z gwiazd tego festiwalu, czyli N.E.R.D. Pharell Williams i spółka nie mieli żadnego problemu, by złapać kontakt z publiką. Nawoływania przełożone beatem – ludzie doskonale bawili się nawet pomimo rzęsistego deszczu. Zresztą „fuck the rain” – jak słusznie w trakcie koncertu zauważył Pharell.

Czas na MGMT, czyli tak naprawdę drugi biegun dla N.E.R.D. jeśli chodzi o muzyczny klimat. Przyznam się, że byłem przygotowany na rozczarowanie. Miałem zobaczyć ich po raz pierwszy – ci, którzy już widzieli, jak jeden mąż wypowiadali się o ich „niekoncertowości”. Jak się okazało… mieli rację. Występ MGMT brzmiał jak puszczona z głośników ich debiutancka płyta z formatu mp3 przy niewystarczającym volume. Chwilę postałem i wolałem jak najszybciej się stamtąd wydostać, by nie obrzydzić sobie ich twórczości.

Rozpoczęło się odliczanie do Groove Armada. W tym przypadku byłem pewien, że zaraz rozpocznie się dobra zabawa. Tak też było. Elektryzujące, podrywające dźwięki to jedno, ale furorę robiła wokalistka. Ubrana w podkreślający jej smukłe kształty strój – obdarzona mocnym głosem, po prostu rządziła. Przy trzecim numerze, gdy pojawiły się górujące lasery, to było po prostu TO. Gdy ok godziny 1, festiwal się zakończył i nad miastem rozbłysły fajerwerki – w duchu odpuściłem wszystkie grzeszki tego eventu i szczerze zapragnąłem pojawić się tutaj za rok.

Polecane

Share This