Co się działo u warszawskiego MC przez ostatnią dekadę?
Gdy spoglądam z lotu ptaka na ostatnią dekadę w dyskografii Eldo, w pierwszej kolejności myślę o stabilizacji. Druga połowa 2006 roku – czas, gdy zakończyła się (bardzo skromna) promocja albumu „Człowiek, który chciał ukraść alfabet”, a rozpoczęły prace nad kolejnym w dorobku „27” – wydają się dziś momentem, gdy muzyka Kaźmierczaka wkroczyła w dojrzałą fazę. Wcześniej przez niespełna dekadę szukał stylu. Najpierw płakał rymami i przekonywał, że przedwcześnie zezgredział. Później groził wszystkim wokół lirycznym pistoletem i pakował się w niefortunne potyczki. W końcu trafił na duchową plażę, gdzie trochę zrezygnowały przekonywał, że najważniejsza jest praca nie dla świata, ale dla siebie.
„27” przyniósł kolejną woltę w stylistyce. Eldo nie siedział już na parapecie i nie gawędził z diabłem. Nie akompaniowały mu miękkie, eklektyczne podkłady Bitniksów. W teledysku do „Więcej” widzieliśmy jakby innego rapera. Ubrany w kultową kurtkę M-65 przemierzał stolicę wzdłuż i wszerz, a wraz z nim szła kamera z filtrem podobnym do tego z „Życia Warszawy” Hemp Gru. W tle symfoniczny bit Flamastra świadczący o powrocie do twardego hip-hopu. I wersy, z których wyłaniał się MC pewny siebie, bezczelny, dosadny: „Sto tysięcy raperów ma piknik / Zamiast pisać oni robią klik, klik”. „Więcej” oparte było na prostym, ale trafiającym w łeb pomyśle.
Równocześnie Eldo nie rezygnował z wizerunku zbudowanego w poprzednich latach. Ot, chociażby tylko on był w stanie wpaść na zaskakującą frazę „semantyczny Paganini”. Tego typu fragmenty jasno wskazywały, że Eldo – choć na „27” bywał uderzająco wręcz bezpośredni – nie stał się nagle raperem antyintelektualnym. Kolejne krążki – „Nie pytaj o nią”, album Pariasu, „Zapiski z 1001 nocy”, wreszcie „Chi” sprzed dwóch lat – potwierdziły, że warszawiak wypracował formułę, w której najlepiej się czuje. Formułę rapera silnie zakorzenionego w kulturze i wrażliwego, ale twardo stąpającego po ziemi. Bardziej już chyba realistę, niż idealistę.
Dziś widać, że nie był w swoich poszukiwaniach osamotniony. W kolejnych latach podobny wizerunek wyłaniał się z nagrań Pelsona, Włodiego, Pjusa. Nieprzypadkowo kolejne lata przyniosły wiele wspólnych nagrań tych wykonawców: od „Lubię się włóczyć” przez „Wiecznie żywy” po zwieńczającą całość płytę Pariasu. Antyestablishmentowy ton (pamiętacie ostentacyjny brak nadruków na t-shirtach Pariasu?), brak złudzeń, konserwatyzm myśli i miłość do Warszawy – to tło dla ówczesnych nagrań stołecznych weteranów.
W przypadku Eldo taki background szedł w parze z większą zachowawczością w doborze muzyki – choć nie można zapominać, że komercyjna klapa „Człowieka, który chciał ukraść alfabet” też zapewne zrewidowała ambicje Kaźmierczaka. Na „Nie pytaj o nią” zdarzało mu się wprawdzie zarapować na tempach, które nieszczególnie kojarzą się z hip-hopem, ale to wyjątki, nieśmiałe próby wciśnięte między klasyczne produkcje Flamastra („27”), The Returners („Zapiski…”) i Fawoli („Chi”). Kto jednak wie, może to z muzyką na „Nie pytaj o nią” przyjdzie nam wkrótce porównywać nowy album Eldoki. Według zapowiedzi samego autora tempa znów mają odbiegać od tych typowych dla rapu.
Gdy definiuję ostatnią dekadę u Kaźmierczaka jako czas stabilizacji, mam na myśli jeszcze jedno: wygaszenie konfliktów. Przynajmniej tych stołecznych. Nieprzychylne (delikatnie mówiąc) opinie Włodiego o Eldoce obróciły się we płytę Pariasu. Słynny konflikt z TDF’em znalazł swoje rozwiązanie we wspólnym numerze raperów („To nie film” z 2010 roku). Cała trójka – plus Pelson – zaangażowała się wreszcie w beef z tym samym rywalem, Peją. Okoliczności pozwoliły więc Eldoce pogodzić wszystkie jego dotychczasowe role: bitewnego MC, pierwszego intelektualisty polskiego hip-hopu, piewcy współczesnej Warszawy. Kto wie, co przyniesie nowa płyta – potwierdzenie tego wizerunku czy jego rewizję.