„To pewnie wytniesz, ale kiedyś w Holandii bardzo się nagrzybiłem, chyba pierwszy i ostatni raz. Zjadłem jakąś skrajną ilość tych trufli i (…) naszło mnie takie olśnienie: jak śpiewam, to jestem w stanie się zatracić w momencie, zapomnieć o swoich ambicjach, o zaborczej miłości, o tych wszystkich złych rzeczach. Po prostu wyjść z ciała, nie być sobą, tylko być muzyką, być czymś więcej”.
W lutym 2016 roku spotykamy się z Krzysztofem Zalewskim kilka razy. Okazją do pierwszego spotkania jest kameralny pokaz dla prasy ostatecznej wersji filmu „Historia Roja”, w którym muzyk gra główną rolę. Tego dnia wspólnie rezygnujemy z nagrania rozmowy na potrzeby cyklu „Z bliska”. Przeziębienie to tylko jeden z powodów. Umawiamy się na 19 lutego, tego dnia Zalewski gra koncert w warszawskim DZiKu.
W sali na dole klubu trwają przygotowania do próby, my udajemy się na piętro. Wszędzie słychać muzykę, na którą Krzysztof żywiołowo reaguje. Gra w powietrzu na klawiszach, perkusji czy gitarze… Wydaje się, że myślami jest gdzie indziej. W chwili kiedy śpiewa wraz z Jimem Morrisonem, włączam dyktafon…
– The Doors to największy zespół w historii?
– Beatlesi. Albo Bowie. Albo Queen. To zależy. Ale Doorsi też wysoko.
– W pierwszej piątce?
– Możliwe.
– Moment. The Doors, Bowie, The Beatles, Queen. To cztery. Jeszcze jeden?
– Ooooch. Bjork?
– Kurde, a Led Zeppelin?!
– Właśnie! Oni muszą mieć pierwsze miejsce. Ex aeguo z Queen! O, a Stonesi jeszcze! Nie da się tak klasyfikować, za chwilę okaże się, że dziesięć kapel trzeba zmieścić w pierwszej piątce. Nie, nie da się tak grupować. Wszystko zależy od tego, co danego dnia pamiętasz lepiej. Ostatnio poproszono mnie o przygotowanie listy dwudziestu smutnych piosenek. Siedziałem i dumałem. Skąd wziąć dwadzieścia smutnych piosenek? Przez trzy dni się głowiłem i może z pięć mi przyszło do głowy.
– Poza tym, że smutne, to musiały być np. o miłości?
– Nie, po prostu smutnych.
– Co wybrałeś? Jakie były takie pierwsze, bezrefleksyjne wskazania?
– Radioheadów ze trzech, „Idioteque” na pewno. „Pyramid Song” i chyba „Exit Music (For A Film)”. Widzisz, już nie pamiętam.
– A Led Zeppelin coś wziąłeś?
– „Since I’ Been Loving You” chyba… E, oni nie mieli raczej smutnych piosenek. Dla mnie „Rain Song” jest raczej smutna, w sensie nostalgiczna, ale nie taka, żeby się ciąć, bo taka durowa.
– „Baby, I’ Gonna Leave You” wesoła nie jest…
– O! Właśnie! Cholernie rozpłakana. Co prawda to jest jakaś melodia ludowa, ale niech będzie, że to Led Zeppelin. Tylko że jak słyszę tę kapelę, od razu się cieszę, to jacy oni smutni? (śmiech).
– Fakt, ale i z Queen też można parę smutnych rzeczy wyciąć…
– „Somebody To Love” jest smutne dosyć. „These Are The Days Of Our Lives” też. „Show Must Go On” jest trochę bardziej patetyczne niż smutne.
– A Twoja twórczość jest smutna, czy wesoła?
– Raczej wesoła. Jakby analizować pod tym kątem, to raczej niespecjalnie smutna. Trochę o nieszczęśliwej miłości może, ale cóż to za smutek?
– To zależy jaka miłość…
– No tak, ale zawsze jak przywołasz jakieś obrazy wojenne czy jęczenie Thoma Yorke’, to moja rozpacz w zestawieniu z jego cierpieniem to mały pikuś, uwertura przed jego pierwszą kawą. Yorke jest bardziej zrozpaczony zanim sięgnie po pierwszego szluga, niż ja w epicentrum swojego doła.
– Obrazy wojenne? Siedzi ci ciągle w głowie ta „Historia Roja”, czy masz już jej dosyć?
– Film kręciliśmy 6 lat temu… Nie mam dosyć, tylko to już dla mnie stary temat. To że wychodzi akurat teraz, jest okazją do spotkania ekipy, z którą mieliśmy przygody na planie, oderwaniem od koncertowej codzienności, ale ja już jestem zupełnie gdzie indziej.
– Ale…
– Ty to nagrywasz?
– No, nagrywam już.
– Kurde, bo ja sobie myślałem, że my sobie tak gadamy…
– …no i w takiej formule to ma być.
– (niezrozumiale) (głośny śmiech).
– Wracając do tego, że minęło te pięć lat – to czy to nie jest tak, że z innym Zalewskim rozmawiam nt. filmu w którym zagrał zupełnie inny Zalewski?
– W sensie?
– W sensie, że to był zupełnie inny moment w Twojej karierze. Zupełnie inny moment wszystkiego…
– Tak, zupełnie inny moment…
– A w ogóle przyjąłbyś teraz taką rolę?
– To nie jest łatwe pytanie. Ale chyba nie.
Była to przygoda. Ale jest tak jak mówisz, zupełnie gdzie indziej byłem wtedy. Życiowo i jeśli chodzi o twórczość własną. Bo to było jeszcze przed wydaniem „Zeliga”. Wtedy jeszcze mocowałem się i ze swoimi piosenkami na tę płytę, i ze swoimi demonami różnymi. Z sentymentem patrzę na ten okres, może z nostalgicznym uśmiechem, natomiast cieszę się, że jestem krok dalej w życiu.
Rolę w tzw. „filmie akcji” czy „filmie wojennym” jako takim, może bym i przyjął nie bacząc na brak warsztatu aktorskiego i ewentualność, że koledzy będą się ze mnie śmiać. Może bym i przyjął powodowany ciekawością. Jak wygląda praca na planie od podszewki i czy dam radę… ale w tamtym czasie nie przewidziałem (może naiwnie), że do filmu będą przyklejane jakieś łatki, czy że temat Żołnierzy Wyklętych będzie zawłaszczany przez te czy inne środowiska. A to jest po prostu ciekawa, jeszcze nie opowiedziana filmowo historia.
– Daleko jesteś już poza Rojem? Albo inaczej – mam wrażenie, że postać Roja i treść tego filmu ma się nijak do postaci muzyka Krzyśka Zalewskiego. Jedno do drugiego pasuje jak pięść do nosa. Dwa twoje światy, w których się teraz objawiasz, ten aktorski – bo chyba można już o nim mówić – i ten muzyczny, poza imieniem i nazwiskiem to raczej części wspólnych nie mają innych.
– Im bardziej jak pięść do nosa, tym trudniejsze zadanie, tym wyżej postawiona poprzeczka i tym ciekawiej zmierzyć się z takim zadaniem. W końcu „Zelig” (śmiech).
– Nie wolałbyś wziąć na warsztat czegoś lżejszego? Albo ciężkiego, ale w zupełnie…
– No, oczywiście że tak! Natomiast ja nadal uważam, że to jest tylko taka moja przygoda z aktorstwem, a muzyka to jest mój zawód i to jest pole na którym czuję się pewnie. No przecież to nie było tak, że jednocześnie zadzwoniło do mnie dwunastu reżyserów proponując mi tuzin różnych ról. Ja nadal uważam, że to może być ważny film. Być może masz rację, że sprawdziłbym się lepiej w lżejszej roli, bliższej mnie. Tutaj, powiedzmy, że oprócz tego, że metrykalnie mogłem być zbliżony do Roja, to wszystko inne nas różniło. W sensie okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy w tym momencie życia. Ale starałem się dać z siebie wszystko i nie położyć filmu.
– Skomentujesz jakoś to, co się dzieje wokół samego filmu? Że on tyle przeleżał, że dorobił się pewnej legendy? Że nagle dla niektórych środowisk on się stał wyjątkowo ważny, stał się symbolem… czegoś… nawet nie próbuję tego nazywać, bo się boję.
– W politykę nie zamierzam się wikłać. Jak ktoś będzie mnie chciał uwikłać, to wtedy wyraźnie się temu przeciwstawię. Podczas promocji filmu wyraźnie postawiłem swoje warunki. Udzieliłem kilku wywiadów tylko tam, gdzie miałem pewność, że rozmowa będzie dotyczyła wartości artystycznej „Roja” czy kinematografii w ogóle. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego temat Wyklętych miałby być domeną kiboli.
– Rozumiem.
– Jeśli chodzi o zawłaszczanie emblematów powstańczych czy związanych z Żołnierzami Wyklętymi przez środowiska, nazwijmy je nacjonalistycznymi, to mnie osobiście się to nie podoba. Bardzo. Tyle mogę powiedzieć. Ale to nie znaczy, że mamy nagle zapomnieć o Żołnierzach Wyklętych. To też jest ważny dla mnie temat, chociaż kibicem nie jestem, wiesz, chucherko (śmiech), serce mam jednak bardziej po lewej stronie niż kibole. Może nie tak zupełnie, ale pewnie bardziej niż ci dżentelmeni, którzy obnoszą się tymi emblematami. Marzy mi się, żebyśmy mieli prawdziwy pluralizm w Polsce… tak, jak Voltaire powiedział – pańskie poglądy są mi wstrętne, ale oddałbym życie za to, żeby mógł je pan głosić. Fajniej jest, jak słychać różne głosy, a nie jeden. Wiadomo. A, no i zawsze trzeba uważać, żeby gdzieś nie przekroczyć granicy.
– Wróćmy na chwilę do filmu. Ty jesteś jedynym członkiem rodziny, który widział film w całości? Ojciec, brat widzieli? (rozmawiamy na dwa tygodnie przed premierą kinową).
– Yyyyy, nie. Nie widzieli. Jestem jedynym na razie. Ale pewnie zaraz zobaczą przecież…
– A ciekawy jesteś ich reakcji, w końcu to aktorzy?
– Tata jest aktorem. Wiesz co, no co oni mogą powiedzieć? Zresztą tata był na zdjęciach, nawet grał jedną scenę. Tylko nie zmieściła się w ostatecznej wersji. Całego materiału zebrałoby się ze sześć godzin, więc większość scen nie zmieściła się w filmie. Jego scena pojawi się może w wersji serialowej, kilkuodcinkowej. Zobaczymy. Nie spędza mi to jakoś snu z powiek.
– A muzyka dla tak zaangażowanych tematów jest dobrym miejscem? Wyobrażasz sobie taki koncept-album o Wyklętych? Nie mówię, żebyś zaraz pisał swoje „The Wall” jak Waters, ale…
– …to jest moje marzenie, żeby kiedyś dojść do takiego momentu w życiu, żeby te wszystkie myśli w mojej głowie, te wszystkie punkty, do których docieram i ci wszyscy ludzie, których poznaję, złożyli mi się w jeden obraz, jedną myśl, która nie da mi spokoju i zrobię wreszcie taki koncept-album, który będzie tak klarowny jak „Ściana” Floydów. Ale jeśli bym tak zrobił, to posługując się kanwą wydarzeń z mojego życia, a nie odnosząc się do wydarzeń historycznych. Lao Che się to udało świetnie, ja bym w te strony w ogóle nie chodził, to nie jest moja bajka. Nie oceniam, czy to jest dobre, czy złe. Im to zajebiście wyszło i super, wszystkiego najlepszego, ale to nie jest na pewno moja droga.
– A słuchasz jeszcze czasami „Pistoletu”?
– Nie.
– W ogóle?
– W ogóle. No, może raz na parę lat, jakiś kawałek solówki.
– Bo co? Bo jest to dla ciebie taki mezozoik? To są wykopaliska jakieś i nie wracam do nich w ogóle?
– Nie mam z tego wielkiej przyjemności, więc po co? Wiesz, do Beatlesów wracam cały czas, bo są zajebiści. Płyta „Zelig” też już ma ze dwa lata albo i lepiej, a piosenki na niej mają i po dziesięć lat i jakoś mi się nie nudzi. Nie, żebym wracał do niej jakoś specjalnie często, ale jak gdzieś jakiś numer poleci, to dalej jeszcze sprawia mi frajdę. A „Pistolet”? Nie mam jakiegoś zgrzytu czy czegoś w tym rodzaju. Wtedy byłem „taki” i oglądam to tak, jak jakieś albumy z przeszłości się ogląda. A muzycznie? Wiesz, jak chcę posłuchać rzężących gitar, to sobie włączę płytę Alice In Chains, tę z psem na okładce („Alice in Chains” z 1995 roku – przyp. red.) albo Sabbathów sobie posłucham, a nie własnej twórczości nastoletniej (śmiech).
– Powiedz mi…, bo „Pistolet” to był 2004 rok, „Zelig” to chyba 2013, jeśli dobrze pamiętam…
– Tak, jakoś tak. 9 lat różnicy.
– Powiedz mi, czy ty w tej przestrzeni wieloletniej, tam u ciebie działo się bardzo dużo, sam mówiłeś o demonach, ale nie dotykajmy ich…
– OK.
– Ale muzycznie to ciągle dłubałeś. Nie byłeś uśpiony przecież. Robiłeś dużo, i wokół Kasi Nosowskiej, i z Heyem na koncertach, i z Budyniem. Przecież Budyń był taką ważną postacią…
– No pewnie, robiliśmy muzykę do filmu, dużo czasu spędziliśmy razem. Śmiesznie było.
– A ja dobre wrażenie odnoszę, że Budyń to była taka postać muzyczna, która odcisnęła na tobie największe chyba piętno? Taki trochę cichy bohater twojego życia muzycznego?
– Jeden z wielu, na pewno. Nie tylko Budyń. W tamtym okresie Marcin Bors, u którego terminowałem w studiu przez prawie dekadę i poznałem wszystkich muzyków. Wszystkich polskich muzyków, których znam, to właśnie poprzez tamto studio. Codziennie przychodziłem na kawę, żeby zobaczyć, czy nie ma jakiego chórku do nagrania albo jakiejś przeszkadzajki. Na pewno Kasia Nosowska, na pewno Budyń, niezaprzeczalnie. Grałem w Muchach parę lat, zaprzyjaźniłem się z Michałem Wiraszko. Zazdraszczam mu pięknych wersów czasami. No i zdarza nam się współpracować. Pomagałem mu przy ostatniej płycie Much, on mi teraz pomaga przy mojej płycie, przy paru piosenkach. Wiesz, tych bohaterów jest na pewno więcej, w tej chwili nie wymienię wszystkich, ci przychodzą mi w pierwszej kolejności.
– Kurczę, ładną orkiestrę można zmontować z tych, co wymieniłeś. Kasia, Budyń, Marcin, Michał…
– Nooo… ale to się przecież nie wydarzy. Chyba że już będziemy wszyscy starzy, i bogaci, i nikt już nie będzie miał nic do stracenia… to może wtedy? Zobaczymy.
– Ciekawe, jak na to zareagujesz… z ręką na sercu, kilka dni temu słuchaliśmy w domu ostatniej płyty Much i doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy byli Michałem Wiraszko, to byśmy cię więcej nie zaprosili do nagrania płyty…
– Czemu????
– Tak słuchaliśmy, słuchaliśmy i stwierdziliśmy że na płycie są różne grupy utworów. I sprawdziliśmy autorów – okazało się, że te, które najbardziej nam siedzą, są twoje (śmiech).
– Aaaaa, no to miło. Ale na poważnie, to tam są przecież głównie jego rzeczy, nie moje. W niektórych tylko mu pomagałem, w innych bardziej Puchała (Michał, gitarzysta i klawiszowiec Much – przyp. red.), ale to bardzo miłe, co mówicie. Zresztą, patrząc z innej strony, to ta płyta jest brzmieniowo niespójna, a i tak podziwiam Michała, że on w zupełnym chaosie wziął wszystko na klatę sam. Sam to tak naprawdę nagrał. Może płyta na tym ucierpiała brzmieniowo, ale Michał to wszystko sam udźwignął, nie poddał się. Może słychać, że niektóre numery są brzmieniowo z innego klimatu… ale, płyta obroniła się przecież.
– Wiesz co, tym przykładem chciałem ci powiedzieć, że to, co wypływa muzycznie od ciebie, jest tak wyraziste, tak jednoznacznie wskazuje na twoją osobę, że… jesteś już w takim miejscu, że nie musisz już śpiewać coverów. Rozumiesz?
– Yhm…
– Mówię o tym, że to co robisz i oddajesz ludziom opatrzone jest już takim mocnym, wyraźnym stemplem „Zalewski”.
– Miło, że tak mówisz. Moim zdaniem jeszcze w tym miejscu nie jestem, ale miło słyszeć, że tak myślisz. Bo to jest mój cel. Ale nie muszę już grać coverów, mimo że w sumie to je uwielbiam (śmiech).
– I w tym kontekście praca nad muzyką – bo ciągle nad nią pracujesz przecież – branie wszystkiego w chaosie, na klatę, jak opowiadałeś o Wiraszko… Ty pracujesz teraz w chaosie?
– Ja zawsze pracuję w chaosie. Jestem najmniej zorganizowanym człowiekiem świata. Ja naprawdę jestem skrajnym leniem, największym na Ziemi, a z drugiej strony potrafię być tytanem pracy. Jak mi coś zaskoczy, to potrafię 16 godzin nie wstawać i coś tam sobie dłubać, a czasami nie potrafię się przez tydzień zebrać do roboty, bo taki mi wszystko przez palce przelatuje.
Ale doprecyzuję, muzykę na następną płytę mam już skończoną. Teraz pracuję nad tekstami. I to jest moja pięta achillesowa. Nie mam talentu poety, złote myśli nie wylewają mi się samoistnie z ust. Na szczęście Bozia obdarzyła mnie jakimś słuchem i smakiem. Co powoduje, że nie jestem w stanie dopuścić swojej skrajnej grafomanii do forum publicznego, więc dużo czasu schodzi mi na teksty, żebym sam był z nich zadowolony (śmiech).
– Stawiasz na uniwersalizm tekstuczy może na taki rodzaj wewnętrznego filtru – jeśli coś przeżyłem i poznałem, to wtedy mam prawo o tym pisać, wtedy wiem, o czym śpiewam.
– Oczywiście, że zawsze trzeba wiedzieć, o czym się śpiewa. Czasem trzeba coś ubarwić… Chociaż czy trzeba? Nie wiem, nie zawsze. Każdy ma swoją drogę. Ja zazwyczaj śpiewam o sobie. Czasem pozwalam sobie gdzieś, coś lekko ubarwić. Mam wrażenie, że staram się, by teksty były uniwersalne, i że im mniej ściemniam, tym lepiej dla uniwersalizmu. Więc zupełnie chyba w poprzek twojego pytania.
– Oj, a wiesz, że łatwo można wtedy wpaść w taką pułapkę, to a propos np. demonów. Fajnym przykładem jest Zabrocki…
– Marcin, w sensie?
– Tak. On nie ma lekko z prezentowaniem tego materiału na scenie, bo ta płyta, wiesz jak powstała…
– Wiem.
– …jako reakcja na pewne wydarzenia w jego życiu. Ale dziś on już z tego wyszedł, ten etap ma za sobą. I nagle wychodzi na scenę i musi się zmusić, by ponownie wejść w tamten świat.
– Tak, to nie jest zbyt…
– Tak. Więc jest pewna pułapka, w którą potencjalnie można wpaść. Nie boisz się takiej sytuacji, w której za ileś lat publiczność będzie się domagała jakiś numerów, bo są tak zajebiste, że po prostu musisz je grać, a dla ciebie to będzie bolesne doświadczenie z przeszłości… bo kiedyś przesadziłeś z tą szczerością w tekstach.
– No przecież na „Zeligu” są numery, które powstawały podczas, wiesz…, moich różnych zmagań, osobistych perturbacji, ale ogólnie energia jest jakaś pozytywna. Więc to nie jest tak, że ściągam na siebie demony. No, może „Zimowy” jest taki najbardziej… w tym temacie. Ale „Zimowego” i tak nie gramy na żywo, bo jest za trudny (śmiech). Poza tym i tak nie ma żadnych znamion hitu.
– Jakbyś scharakteryzowałbyś samego siebie?
– Muzycznie czy tak jakoś ogólniej?
– Muzycznie.
– Eh, jakbym nie szukał, to i tak zawsze wrócę do rock”. O, tak jest muzycznie.
– Czyli wracamy do tego manifestu rock” z Idola chyba jeszcze…
– No wiesz, ja teraz zrobiłem piękną techno piosenkę z duetem Catz ’ Dogz. Polecam. Piosenka „You”. No świat, techno jazda. Zajebisty pocisk. No i to jest… techno absolutne. Nawet jak się ich pytałem, co to jest, a oni się na tym znają, to mówią – techno. A ja to włączam i dla mnie to jest rock” numer. Ja tego nie słyszę inaczej. Niczego innego, niczego oprócz tego, z tym tylko, że bęben jest sztuczny. Tyle.
– No dobra, a „Zaopiekuj się mną” Rezerwatu nagrany z Natalią Kukulską to też jest rock” czy co?
– No, ogólnie rzecz biorąc to ta piosenka jest popularnym popowym numerem, tutaj w nieco bardziej odjechanym aranżu, no… ale nadal poruszamy się w strefie muzyki rock”. No. A na płycie Bowiego „Low” czy „Heroes”, te wszystkie instrumentale – „Sense of Doubt” czy „Sons of the Silent Age”… no, trochę to jest muzyka poważna, a trochę pop, ale wiadomo, ogólnie rzecz biorąc, to nadal jest rock”. Więc posługując się tą terminologią, to rock” jest pojęciem bardzo szerokim i pojemnym. Dużo się w nim zmieści.
– Przepraszam, że nawiązuje do takich okoliczności (śmiech), ale… byliśmy w tym samym czasie w kiblu, przed pokazem „Historii Roja”, lejemy do dwóch sąsiadujących pisuarów i ty… śpiewasz. Umawiamy się tutaj na rozmowę, lecą Doorsi…
– …ja śpiewam solówki klawiszowe? Tak?
– Tak. Śpiewasz solówki Doorsów, a w międzyczasie przypomina ci się riff Slayera.
(Krzysztof z uśmiechem odtwarza riff „Raining Blood”)
– To jakbym chciał cię jednym terminem określić, to kim ty jesteś? Wokalistą, muzykiem, w sensie np. gitarzystą, klawiszowcem? Kompozytorem? Producentem? Aranżerem? Tekściarzem? Aktorem może?
– O nie, nie. Nie aktorem (śmiech). Ja jestem wielkim fanem kina, może nawet chciałbym być choć trochę tak dobry jak Al Pacino, ale nie jestem. Natomiast chyba wokalistą jestem. W tej roli czuję się najlepiej. Tu jestem w miarę kompetentny. Kompozytor? Tak to o sobie będę mógł powiedzieć, jak będzie moje opus 109. Jeśli chodzi o teksty… to wiesz, udało mi się tam wyskrobać może z dziesięć przyzwoitych na „Zeliga” i teraz męczę się w pocie czoła nad następnymi, żeby dokończyć płytę. Brakuje mi może czterech czy pięciu, żeby zapiąć wszystko. Więc też nie mogę powiedzieć, że jestem tekściarzem, że możesz mnie wynająć i ja ci napiszę, bo będzie to trwało np. dwa lata. Więc wiesz… Jestem muzykiem. Wszystko co robię jest okołomuzyczne. I lubię śpiewać.
„Zakonnica w przebraniu”, taki film, tam Lauryn Hill grał chyba?
– Grała.
– I ona mówi tam, że jeżeli wstajesz rano i zaczynasz od tego, że śpiewasz, to znaczy, że trzeba się tym zająć. A mnie to śpiewanie chyba tak najbardziej naturalnie wychodzi.
– To z innego filmu, tylko znacznie świeższego… Pewnie widziałeś ten dokument o „Amy”?
– Widziałem.
– Tam ona mówi w pewnym momencie, że jeżeli artysta wychodzi na scenę i nie śpiewa swoich tekstów, to nie jest artystą, tylko rzemieślnikiem…
– No wiesz, to tak samo można zacząć się zastanawiać, czy zawód aktora jest prawdziwym zawodem? A jednak jest. Są aktorzy, którzy są wielkimi artystami. Więc to nie do końca jest prawdą, co powiedziała Amy. Co, Tina Turner nie jest artystką? Freddie Mercury też śpiewał wiele numerów, które nie były jego. Więc nie zgadzam się z nią. Ale prawdą jest, że Amy śpiewała jakiegoś takiego najszczerszego bluesa, z głębi absolutnej, z samego środka serca. Ona pewnie nie miała skóry i nie potrafiła udawać, musiała śpiewać samą siebie, z głębi siebie.
Ale nie czarujmy się, Amy była artystką bardzo grubego, poważnego kalibru. Zresztą w tym filmie pokazane było, jak ona śpiewa „Somewhere Over the Rainbow” czy jakiś taki numer, jak ma raptem 14 lat i to już wtedy jest taka masakra, że koniec świata. Nie czarujmy się, tak to nie będę umiał zaśpiewać nigdy. Więc… wszystkiego dobrego (śmiech).
– Czasami odnoszę wrażenie, że jesteś szalenie krytyczny wobec siebie…
– Czy ja wiem…?
– Nie wiem czy to jest wada, czy zaleta?
– Nie wiem, ale trzeba też uważać, żeby nie popaść w fałszywą skromność.
– Jeśli definiujesz siebie i mówisz o sobie jako o muzyku, a aktorstwo traktujesz jako przygodę, to…
– To jest bardzo proste rozgraniczenie. Jeśli nie liczyć szkoły muzycznej, jednej, drugiej, prywatnych lekcji gry na gitarze, to i tak spędziłem ostatnie 10 lat szlifując warsztat jako muzyk. Czy jestem dobrym muzykiem, czy słabym, to jest inna rzecz. Ale jestem i czuję się muzykiem z zawodu. Tak mogę o sobie mówić. Natomiast aktorstwo? Jestem amatorem. Aktorstwo to też prawdziwy zawód, którego trzeba się nauczyć. Gry ciałem, panowania nad głosem, umiejętności przekazywania myśli.
Była kiedyś taka akcja społeczna Gary’ Oldmana… do reklam zatrudniano zawodników NBA, którzy raczej aktorami nie byli. Kompletne drewno, ale panowie mieli wysoką samoocenę. Oldman się wkurwił i zrobił taką akcję na boisku, zrobił im pokaz swoich rzutów. I oczywiście non stop pudłował, nie wchodziło mu. I wykrzyczał do nich – „spędziliście ostatnie kilkanaście lat, żeby nauczyć się tych wszystkich rzutów, co nie?! To wyobraźcie sobie, że ja ostatnie kilkanaście lat uczyłem się, by opanować swój fach! Więc wy się nie wpierdalajcie do mojej roboty, a ja nie będę się wpierdalał do waszej, ok”? Więc aktorstwo jest prawdziwym zawodem. Zbiorem umiejętności zbudowanym na talencie. Ja jestem amatorem. Nawet jeśli chciałbym zostać aktorem, to najpierw trzeba nadrobić poważne luki w edukacji.
– A gdyby spróbować przełożyć twoje życie na jakiś obraz filmowy, który już widziałeś, to jakie tytuły przychodzą ci do głowy w pierwszej kolejności?
– „Piotruś Pan”! W sensie „Kapitan Hook”! Ja się specjalnie dorosłym nie czuję.
– Niedawno rozmawialiśmy z Natalią Sikorą, która jedną nogą jest na scenie w teatrze, a drugą na scenie, jako muzyk. Opowiadała o różnicach między graniem, między aktorstwem, a muzyką i na koniec stwierdziła, że jednak czuje się bardziej muzykiem, bo w teatrze nie ma miejsca na rock”. W sensie mentalnym. Nie ma takiego żywiołu, nie ma ekspresji. Są pewne ramy, ryzy, w których trzeba się zmieścić. Musisz coś odtworzyć. Zagrać, przekazać. Nie masz tej swobody, którą masz, jako muzyk. Zgodzisz się z tym?
– Nie wiem, nigdy nie grałem w teatrze. To też jest pewnie zupełnie inne doświadczenie. Kompletnie inna para kaloszy. Zagrać w filmie, to tak naprawdę może każdy, co widać na przykładzie seriali „Sędzia Anna Maria Wesołowska” czy „Wydział Śledczy W11”. Możesz wziąć pierwszego lepszego asa z chodnika i postawić go przed kamerą i jakoś to, od biedy, będzie. Natomiast w teatrze nie wystawisz amatora, bo nawet pierwsze dwa rzędy nie usłyszą go dobrze. Tu jednak trzeba mieć warsztat. Musisz znać te wszystkie sztuczki, wiedzieć, że gesty muszą być większe, żeby ktoś to widział z dalekich części sali, szept musi być słyszalny wszędzie. Tego trzeba się najpierw nauczyć, nie ma mocnych. Ja nie grałem w teatrze więc nie mam pojęcia, jak to jest. Nie odpowiem ci. Ale wydaje mi się, że to też jest wielką sztuką, że nie możesz wyjść poza pewne ramy, a jednak pokazać siebie. Muzyk może zaimprowizować, zmienić melodię, ma łatwiej, bo nie ma narzuconych sztywno ram.
– A ty wychodząc na scenę jako muzyk, czujesz się trochę aktorem? Grasz trochę?
– Czasami… (westchnienie, cisza). To jest kwestia tego, jaki masz cel. Jest gigantyczna różnica między graniem i udawaniem. Jak widzisz aktora, który gra naprawdę, to wierzysz w tę postać, którą widzisz. A jak udaje, to widzisz pajaca, który… udaje kogoś innego. I chyba z graniem muzyki jest podobnie. Ja chyba muszę się najpierw sam wprowadzić w jakiś taki stan wewnętrzny, gdzieś w głowie, żeby nic nie udawać. Wystarczy dać się ponieść pierwszym dźwiękom. Jeszcze w pierwszej piosence jestem gdzieś w pół drogi między jednym, a drugim światem, ale już w drugiej nie muszę o niczym pamiętać, że trzeba się np. uśmiechać czy nakręcać jakoś pozytywnie, bo zazwyczaj już w połowie trzeciego taktu jestem tak nakręcony, że czuję, że pot mi spływa po całej twarzy i już jestem w tym miejscu. To jest najpiękniejsze w graniu, że może cię nie być. Możesz zatracić się w momencie, to jest dla mnie zen.
To pewnie wytniesz, ale kiedyś w Holandii bardzo się nagrzybiłem, chyba pierwszy i ostatni raz. Zjadłem jakąś skrajną ilość tych trufli i jak przeszedłem to pierwsze zatrucie, to naszło mnie takie olśnienie, aż sobie to wtedy zapisałem: po pierwsze, że nie mogę pić alkoholu, ale to wiesz, parę lat się jeszcze z tym bujałem. Nie wystarczy się nażreć grzybków, trzeba pójść do prawdziwych pomagierów, specjalistów w tym temacie. Po drugie: to jest moje miejsce, że jak śpiewam, to jestem w stanie się zatracić w momencie, zapomnieć o swoich ambicjach, o zaborczej miłości, o tych wszystkich złych rzeczach. Po prostu wyjść z ciała, nie być sobą, tylko być muzyką, być czymś więcej. Oczywiście, nie zawsze się to zdarza, ale czasem się to udaje. To jest taki stan najbliższy chyba nirwanie czy osiągnięciu jakiegoś takiego chwilowego oświecenia, kiedy dasz się tak porwać muzyce.
– A publiczność jest ci wtedy potrzeba do czegoś?
– (cisza) Wiesz co, to jest największa frajda, jak tę energię uda się przekazać i oni ci ją potem oddają. Kiedy widzisz, że nie tylko ty się świetnie bawisz, ale że i oni zaczynają to kupować. Wtedy wszystko wraca do ciebie ze zwielokrotnioną siłą. Wtedy jest najbardziej super.
– A jeżeli okoliczności są takie, że publiczność ma cię w dupie? To się wtedy u ciebie dzieje? Zapadasz się w siebie?
– To różnie… zagrałem już tych koncertów tyle, że na pewno nie wszystkie były takie, że publiczność była zachwycona. Teraz mam już na tyle spokoju w głowie, że staram się bawić tym, co robię. Nie mam z tym problemu. Ale na pewno w przeszłości bywało, że zamykałem się w sobie. „Jak to, jestem przecież taki super, a wy się kurrrwa nie bawicie”?! Nie tędy droga. Wtedy tym bardziej trzeba bawić się wewnętrznie i starać się jeszcze bardziej. To jakoś chyba rozładowuje sytuację.
– A jest coś, z czego w swoim muzycznym życiu jesteś najbardziej dumny? Coś, co przegapili słuchacze, fani, krytycy, dziennikarze?
– Czy ja wiem, czy jest coś, z czego jestem najbardziej dumny? Generalnie jestem zadowolony z płyty „Zelig”, z piosenek, które tam są. Wydawało mi się, że może „Zboża” mogły mieć jakiś większy potencjał radiowy, ale udało się i tak wzruszyć parę osób. Czasem gram gdzieś koncert i przychodzi ktoś i mówi, że się poryczał przy tym numerze. To jest naprawdę wystarczająca nagroda. Ale spokojnie, nie składam przecież broni. Jeszcze będą powody, żeby być dumnym.
– A kiedy będziesz mógł powiedzieć o sobie, że odniosłeś sukces? Czy już go odniosłeś?
– Nie, nie, nie. Wiesz, to zależy. Kurcze, to jest pytanie filozoficzne. Czy jesteś optymistą czy pesymistą (śmiech).
– Sprawdzam, jaki jesteś?
– Jestem zadowolony z życia. Uważam, że jestem mega szczęściarzem, że od losu dostałem strasznie dużo, natomiast sukces to odniósł David Bowie.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Olympus Polska.
Foto: Ewelina Eris Wójcik / mfk.com.pl.