10 najlepszych płyt hip-hopowych na lato

Przed Wami dziesięć zagranicznych krążków skrojonych pod wakacyjną pogodę.


2013.06.17

opublikował:

10 najlepszych płyt hip-hopowych na lato

Wakacje to czas, gdy zaglądamy do naszych odtwarzaczy, schowków w samochodach oraz folderów w komputerze i dokonujemy porządków w muzyce. Wszystkim, którzy mają wątpliwości co do tego, jakie pozycje wrzucić na głośniki w letnie dni, proponujemy poniższy ranking – subiektywny, ale sprawdzony w różnych warunkach: od grilla, przez park, po morze. Za nieprzyzwoitą ilość pozycji z Zachodniego Wybrzeża USA z góry przepraszamy. Co poradzić – kalifornijskim słońcem bardzo łatwo jest się spalić.

10. Rick Ross – „Port Of Miami” (2006) / T.I. – „King” (2006)

Nasze zestawienie rozpoczynamy od dwóch płyt, które wyszły w 2006 roku (są zarazem najświeższymi pozycjami w rankingu) i które, naszym zdaniem, są jak do tej pory najlepszymi pozycjami w dorobku obu raperów. Gdy T.I. wydawał „King”, miał za sobą dwa świetnie przyjęte krążki, kilka wyroków i premierę filmu „ATL” na horyzoncie. Album, o którym tu piszemy, posłużył zresztą ostatecznie za ścieżkę dźwiękową do obrazu. Dla Ricka Rossa z kolei „Port Of Miami” był debiutem. Tytuły obu płyt mówią same za siebie – z jednej strony potężny, doniosły soundtrack dla ówczesnego króla Południa USA (wśród nadwornych beatmakerów: Just Blaze, Mannie Fresh, DJ Toomp), z drugiej krążek z hitami gorącymi jak Miami i narkotykowymi opowieściami w tle. To nie mogło się nie udać. Jak „What You Know” zdominowało amerykańskie stacje radiowe pierwszej połowy 2006 roku, tak lato należało do „Hustlin”.

 

09. Camp Lo – „Uptown Saturday Night” (1997)

Rzut oka na okładkę „Uptown…” i wiadomo, ze Camp Lo nie znaleźli się w hip-hopie przypadkiem. Panowie znają swoje korzenie, a nawiązanie do grafiki „I Want You” Marvina Gaye’a to nie jedyny dowód na to, że muzykę tego duetu z Bronksu można potraktować jako naturalne przedłużenie klimatów z lat 70. Wyprodukowany przez Ski (którego fani rapu powinni dobrze pamiętać ze wspaniałych nagrań na „Reasonable Doubt” Jaya-Z) krążek jest miejscem, gdzie rymy spotykają się z funkiem, disco i soulem, a nad całością unosi się klimat filmów blaxploitation. Można co prawda mieć problem z tekstami autorów, bo dużo tu autorskiego slangu, ale style są na tyle różnorodne i dynamiczne, a bity bujające, że album powinien w zupełności wystarczyć do letniego obijania.

08. Tha Dogg Pound – „Dogg Food” (1995)

Jeśli ktoś lubi spędzać wakacje tak, jak często prezentują to teledyski nakręcone na Zachodnim Wybrzeżu USA – a więc przy grillu, różnego rodzaju niezobowiązujących sportach w parkach czy przejażdżkach samochodem z uchylonymi szybami – nie może pominąć tej płyty w swojej letniej setliście. Kurupt i Daz musieli czekać na jej wydanie dobrych kilka lat. Tak to już niestety jest, gdy trzymasz się z Suge’em Knightem. Działalność w Death Row Records miała jednak w połowie lat 90. te plusy, że pomimo różnego rodzaju przekrętów i – mówiąc najogólniej – niedogodności, pozwalała na współpracę z największymi postaciami hip-hopu. I tak na „Dogg Food” słyszymy m.in. Snoop Dogga i Nate Dogga, a nad całością brzmienia czuwa Dr. Dre. Słabo? Do odsłuchu „Smooth” na bicie DJ Pooha, producenta szerzej znanego z motywu przewodniego do gry „GTA: San Andreas” 😉

 

07. Battlecat – „Gumbo Roots” (1995)

Jedna z tych płyt, które chciałoby się mieć na półce, ale nie można sobie na nie pozwolić. Debiutancki album Battlecata – człowieka-orkiestry związanego z zachodnią sceną USA – ukazał się w nakładzie zaledwie 5 tys. egzemplarzy, więc dorwanie krążka w oryginale graniczy niemalże z cudem, a jeśli nie z cudem, to z wydatkiem rzędu ok. tysiąca dolarów (za tyle swojego czasu widziałem go na eBayu). Całe szczęście żyjemy w dobie Internetu i nie musimy mieć płyty nawet na swoim dysku, by cieszyć się możliwością pełnego odsłuchu. „Gumbo Roots” to album-esencja, g-funk w najczystszej postaci, z talkboxami, piszczałami i mięsistymi basami w tle. No i niekoniecznie z rapem. Przykładem jest „Blue 64”, w którym słyszymy przyjemny, męski wokal bliski dorobku Steviego Wondera:

06. Masta Ace – „A Long Hot Summer” (2004)

Wbrew pozorom nie wybraliśmy tego krążka do rankingu, sugerując się wyłącznie tytułem. Jasne, mówi on dużo o klimacie albumu, ale przede wszystkim odsyła do historii początkującego rapera, na której zasadza się cały koncept płyty. Czy to znaczy, że ostatniej solówki Masta Ace’a należy słuchać tylko w całości? To oczywiście najlepszy sposób, bo całość uzupełniona jest różnego rodzaju skitami, ale do mojego odtwarzacza często lądują utwory pojedyncze, w szczególności te, których nawet pod względem treściowym można słuchać osobno – w szczególności „Good Ol’ Love” i „Beautiful”. Do tego pierwszego bit wyprodukował przeżywający wówczas najlepsze swoje lata 9th Wonder, drugi jest dziełem Chorwata Koolade’a. Warto przypomnieć „Beautiful” ze względu na bezpretensjonalny, ale uroczy tekst:

05. Devin Tha Dude – „To Tha X-Treme” (2004)

Pierwszą piątkę otwiera wykonawca, który na szacunek amerykańskich słuchaczy pracował od pierwszej połowy lat 90. W Polsce musiało minąć kilka lat, nim słuchacze skumali, że lekkie, luźne rapowanie nie tylko nie jest oznaką słabości, ale wyrazem zdystansowanego podejścia do świata. I tak od pewnego czasu Devina nad Wisłą wszyscy kochają (duża w tym zasługa Mesa). „To Tha X-Treme” to chyba najrówniejszy album w dorobku tego wiecznie zjaranego zioma z Houston. Najrówniejszy i, jak myślę, najbardziej stonowany. Laidbackowa, nonszalancka stylistyka (przy, co trzeba zaznaczyć, niesamowicie dopracowanym brzmieniu) to klimaty, w których Devin odnajduje się najlepiej. Przykład – „Funk” z gościnnym udziałem 8Balla:

{reklama-hh}

04. Twinz – „Conversation” (1995)

Moglibyśmy tu dać „Regulation… G-Funk Era” Warrena G, ale może zamiast tak oklepanych pozycji warto sięgnąć głębiej po rzeczy mniej znane, a równie wartościowe. Szczególnie że przyrodni brat Dr. Dre także i w „Conversation” maczał palce. Ciężko byłoby sobie wyobrazić tę płytę bez jego delikatnych, klawiszowych bitów, które właściwie rozwijają to, co rozpoczął na swoim debiutanckim krążku. Gospodarze z Twinz ani nie przeszkadzają, ani nie podnoszą poziomu nagrań. Ich kalifornijskie historie mógłby równie dobrze zarapować inny MC z okolic Los Angeles. Czy mamy jednak z tego powodu ubolewać? Raczej być wdzięczni, że zachodnia scena zrodziła takie perełki jak „Eastside LB”:

03. Foesum – „Perfection” (1996)

Od Twinz przechodzimy płynnie do ich kolegów z Foesum. Czy „Perfection” jest lepszą płytą od „Conversation”? Pytanie jest nie na miejscu. Właściwie moglibyśmy zamienić te krążki miejscami, a różnica w ich jakości nadal pozostałaby niezauważalna. Ktoś kiedyś powiedział, że w panteonie nie ma hierarchii. Podobnie jest na szczytach g-funku. Oba krążki powstały w okresie, gdy ten gatunek przeżywał swój okres świetności (może „Perfection” jest już bliższe schyłkowego okresu, co odbiło się na zdecydowanie słabszych wynikach sprzedaży), oba fantastycznie wyprodukowane, oba powtarzają też błędy charakterystyczne dla większości Zachodniego Wybrzeża (monotematyczność). Osobiście do „Perfection” wracam minimalnie częściej. Ze względu na większą różnorodność i takie killery jak „Ultimate Collaboration”, których na „Conversation” chyba jednak zabrakło. Paradoksalnie w tym kawałku występują panowie z Twinz…

 

02. Lil Half Dead – „Steel On A Mission” (1996)

Jeden z tych albumów, które wciągają wszystkich miłośników g-funku dosłownie od pierwszych dźwięków. W przypadku „Steel On A Mission” wystarczy posłuchać początkowych partii basu w tytułowym nagraniu, by uświadomić sobie, że najbliższe kilkadziesiąt minut człowiek ma z głowy. Lil Half Dead to kuzyn Snoop Dogg, o którym można usłyszeć m.in. w klasycznym kawałku „Lil Ghetto Boy” z płyty Dr. Dre „The Chronic”. Gdy wydawał „Steel On A Mission”, miał już na koncie fantastyczny debiut, a krążek, o którym tu mowa, tylko umocnił jego pozycję w kanonie g-funku. Miejsce nr 2 za wspaniałą robotę właściwie mało znanych producentów i wysokiej jakości warsztat rapowy.

01. DJ Quik – „Safe Sound” (1995)

Po kilku albumach g-funkowych docieramy do pierwszego miejsca, na które, zdawałoby się, trafia człowiek, który o g-funku wie więcej niż ktokolwiek inny. Tymczasem „Safe Sound”, najlepszy album w dyskografii tego czarodzieja dźwięku, nie jest g-funkowy, ale – jak słyszymy w otwierającym płytę nagraniu – p-funkowy. Internetowe źródła słusznie podsuwają jeszcze inne tropy: Erica Sermona z nowojorskiego EPMD i Compton’s Most Wanted. „Safe Sound” jest właśnie na przecięciu tych wszystkich stylów. Dzieją się tu rzeczy niezwykłe – od wściekłego, maksymalnie funkowego „Get At Me”, przez wolne, poduszkowe „It’z Your Fantasy”, relaksujący instrumental „Quik’s Groove III” aż po miażdżący bas w „Keep Tha P In It”. Od sampli z klasyków czarnej muzyki po żywe instrumenty. No i DJ Quik, który swoim niepowtarzalnym głosem przekonuje nas o swojej pozycji na kwadracie, straszy pistoletem, bawi śmiesznymi historiami itd. Jeden z tych krążków, o których bez wahania powiem – „pozycja obowiązkowa dla fana hip-hopu”.

Polecane

Share This