Foto: @piotr_tarasewicz / @cgm.pl
Każdy, kto pochyla się nad tzw. „hip-hopolo”, powinien zdać sobie najpierw sprawę z faktu, że jest to sformułowanie efektowne, ale właściwie nic nie znaczy. Służy równaniu z błotem, nie informacji, jest skrajnie pejoratywne i rozbija się o to, o czym rzekomo się nie dyskutuje – gust. I jeżeli ktoś dyskusji o gustach nie lubi, to nie polecam.
Określenie hip-hopolo spopularyzowało się wraz ze startem poznańskiej oficyny UMC, która wraz z nagraniami Mezo, Ascetoholix i Owala w latach 2002-2003 odcięła się od hip-hopu rozumianego kontrkulturowo, alternatywnie, jako wielkomiejska muzyka dla „tych, co wiedzą”. W ogromnym uproszczeniu to była droga od „Pierdolę system, w tym jestem mistrzem” na inspirowanym Nowym Jorkiem bicie do „Dziewczyno jak wino uderzasz do głowy / Aniele tak wiele dla ciebie bym zrobił” na sterylnym, płaskim podkładzie do wtóru plastikowych pianin.
„Cały wczesny etap oficjalnej kariery Ascetoholix jest jak budzik dla słuchaczy spoza wielkich miast. Patrz, jesteśmy z Obornik, wygładziliśmy ślycznie tę chropowatą czarną muzykę, mamy rzewne pianina i smyczki wysunięte przed równiutko idące bębny, ten specyficzny zaśpiew zza płota, popowe wokalistki, a do tego świat kotek z dyskotek, przystawek do popijawek, gdzie są kumple, którzy chcieli wyprać brudne marki, ruble” – pisał portal T-Mobile Music, umieszczając jednakże płytę „Apogeum” z 2003 roku na 65 miejscu listy 120 najważniejszych albumów polskiego rapu. Rzeczywiście była ważna – portal zauważył, że zatarła granice między „muzyką ulic” a „galą chodnikową”, do tego plebejski tekst czy refren przestał być tabu i błyskawicznie znaleźli się naśladowcy. Sukcesy Jeden Osiem L, Verby, Lerka czy Nowatora mają swoje źródło w połączeniu telenowelowej uczuciowości, amatorskiego, „weselnego” śpiewania i jak najprostszych, jak najbardziej wpadających w ucho melodii.
Hip-hopolo doprowadziło do upadku pierwszego boomu na hip-hop. „Dlaczego modne 7 lat temu dziś tak łatwo młodzi ludzie potrafią wytłumaczyć ?” zastanawiał się w lipcu 2014 roku na swoim portalu społecznościowym raper Mielzky (powodem był wspólny utwór rapera Quebonafide i producenta Pawbeatsa). I to jest pytanie. Skąd powrót do tendencji, które jawnie przyczyniły się do przegrzania koniunktury, wylewu pozbawionego tożsamości rapu i wymiany zawstydzonego, „rdzennego”, stałego odbiorcy na słuchacza młodszego, sezonowego i podążającego za modą? Odpowiedź jest złożona, bo wiąże się ze zmianami na wielu polach: promocji i dystrybucji muzyki (musi być ona prostsza i bardziej chwytliwa, bo słuchacz poświęca artyście mniej czasu, zaś artysta potrzebuje większej niż wcześniej słuchalności, żeby wyjść na swoje), estetyki (powszechna aprobata kiczu) i samego gatunku (raperzy śpiewają, a to, że nie umieją nie jest dla odbiorcy przeszkodą).
2014 rzeczywiście wystawiał hip-hopowego słuchacza na ciężką próbę. Znikąd wyskakiwały wynalazki pokroju Kraszy z Łukowa, który grał w „Zapalniczce” na najtańsze wzruszenia, do byle jakich perkusji i paru nieśmiertelnych syntezatorowych akordów. I – jakże by inaczej – zyskał uwagę. W trzeciej edycji polsatowskiego „Must Be The Music” nieźle radził sobie z kolei mławski Najlepszy Przekaz W Mieście. Przykro było słyszeć jak Kora czy Adam Sztaba nabierają się na naiwną, płytszą niż polskie rzeki w lipcu publicystykę i usprawiedliwiają lichą, popową w bardzo złym rozumieniu tego słowa produkcję rozczulających (głównie nieporadnością) melodyjek.
Czy ta discopolowa wrażliwość była w stanie w ogóle przynieść cokolwiek ciekawego? „Serce” LSO z Ostródy pokazało, że tak. Projekt jest dość tajemniczym, ale to brzmi jakby wygrzane, mazurskie dresiarstwo dotarło do cloud polo, wynalazło własną, prawilną drogę do sadboysów; to jakby kark z głuszy, który słuchał latami Zip Składu i Akcentu, ocknął i postarał zrozumieć, co się w rapie dzieje. Albo inaczej – intuicyjnie to odczuł. To, że to muzyka autorska, wypływająca naturalnie jest kluczowe. To nie tak, że wczoraj było new rock revolution, dziś jest hipster hip-hop, a jutro będzie dajmy na to, black metal. Ten facet tak czuje, twoja sprawa czy cię to bawi, czy wzrusza.
To co, wcześniej mogło wzdrygnąć albo zapalić lampki ostrzegawcze, z czasem wrosło w rap. Ośmieleni następcy Quebonafide wyśpiewywali swoje egzaltacje, twórczość np. Deysa czy Igrekzeta była dla tych o najmocniejszych żołądkach. Z kanału Step Records straszyli m.in. South Blunt System i Sulin. Ten sam Rahim, który toczył w ramach Pokahontaz spór z Ascetholix („Za szybcy się wściekli), w labelu MaxFloRec potrafił wydawać rzeczy na granicy hiphopolo i miałkiego popu – ściężkę dźwiękową do ogniskowych obmacywanek i pochlipywania przy głośniku. Tak jak Mezo chciał być polskim Willem Smithem – i wyszło wtedy jak wyszło – tak B.R.O., młodsza wersja Poznaniaka, próbował być Macklemorem. Prosto podsumować tę karierę, której częścią starało się być Wielkie Joł: wygłaskana, wypolerowana, radiowa produkcja i starannie artykułujący, układny raper, z którym może i posłałbyś córkę na randkę, ale z którym nie poszedłbyś na wódkę.
Inni poszli dalej niż na wódkę. Sporo dalej. Po blendzie rapera Soboty i discopolowców z Weekendu cała Polska zauważyła, że to do siebie po prostu pasuje. W 2015 r. Popek nagrał z żartownisiami Braćmi Figo Fagot, twórcami disco polo z heheszkami i ironią, a więc takiego, na które mieszczuchy nie wstydzą się chodzić. Filipek, obecnie podopieczny Quebo, pozwolił sobie w 2016 r. na remake discopolowego (choć ewidentnie pastiszowego) „Ona czuje we mnie piniondz” Łobuzów. „Żabson to ziomal, nasz swojski, co to mamie podziękuje, gnie się przed kamerą jak pszenica na wietrze i tkwi gdzieś w połowie drogi między Lil Uzi Vertem a disco polo” – pisałem po „Księżniczkach”, co nijak nie przeszkodziło mi bezwstydnie umieścić ich w singlach 2017 roku.
W tym samym 2017 wydarzyło się coś, po czym wydawało się, że na polu hiphopolo nic już nie zdziwi. Mam na myśli „Las Vegas Parano” ekipy Crackhouse, w tym wypadku (to dobre słowo) Bandury z Hellfieldem. Ten ostatni, nie tak dawno wokalista ciężko grającego Nekromera, wydaje się afrotrapowym wcieleniem Nowatora, śpiewa gorzej, za to na autotunie, kłując w oczy egzotycznymi miejscami, zaś w uszy – EDM-ową aranżacją. Gdy stary chłop, który dopiero co zdzierał gardło dla innej publiki, epatuje wraz z kolegą gołą klatą, mieni się ambasadorem Louis Vuitton i krzyczy „dajcie głośniej tego Drake’a”, nie wiadomo gdzie schować się z zażenowania. Zaśpiewy, choreografia, wersy – to jest prywatny muzyczny koniec świata. I Crackhouse nie funkcjonuje wcale jako branżowe pośmiewisko, legitymizowali ich i Peja, i towarzystwo SB Maffiji. Wniosek jest jeden – dziś przejdzie już naprawdę wszystko. Trzeba się przyzwyczaić.
2018 to rok Taconafide, o którym Jakub Żulczyk pisał: „Muzycznie również jest to najcięższa landryna z możliwych. Beaty brzmią jakby włożyć se do gęby dwie czekolady truskawowe Wedla naraz. Teksty sprawiają, że zaczynam wierzyć, że najlepsze piosenki powstają w językach, których nie rozumiem”. Takie „8 kobiet” daje poczuć nie tylko mdlący hip-hopolowy posmak, ale też mnóstwo pretensji. To, że autorzy lubią podeprzeć się pisarzem czy filozofem, mają renomowanych producentów, nie znaczy, że muzycznie nie wali się to na głowę. Tu w grę wchodzi cynizm – takie brzmienie się po prostu opłaca, to dobre rozpoznanie targetu.
2018 to też powrót terminu „hip-hopolo” do dyskusji o muzyce. „O hip-hopolo – niechlubnym rozdziale w historii polskiej muzyki popularnej – przypomnieli mi członkowie grupy Gang 2115: White i Blacha (…) U takiego Blachy naprawdę trudno odnaleźć punkty wspólne z rapem. To śpiewane utwory, o wybitnie niedokładnych rymach podejmujące tematy wakacyjnych miłostek i miłości (np. „Aaah nie chodzi mi o sex/chyba żartujesz/bo jesteś dzisiaj moją mademoiselle”). Gdzie tu rytm, rym, bit?” – pytał Jan Błaszczak w artykule „Przekrój przez muzykę w 2018” publikowanym – a jakże – w „Przekroju”. I pytał retorycznie. Blacha? Raczej azbest. Nic tylko zrywać (boki).
Zaglądam na slizg.eu, niegdyś jedno z najpopularniejszych hiphopowych forów, gdzie publicznie wymieniane są poglądy i znajduję potwierdzenie sądu Błaszczaka: „Hip-hopolo wróciło i ma się dobrze” – pisze użytkownik ema w kontekście Blachy 2115. „Klasyczne hiphopolo, jeszcze to pobrzdąkiwanie gitarki w co drugim kawałku dodaje swojskości. Tekstowo White to kolejny obok Multiego, Żabsona i innych im podobnych przykład degrengolady i obniżki standardów (…)” – zauważa moody przy okazji płyty White’a 2115. „Hip-hopolo 2.0 oparte na emo przyśpiewkach, autotune i darciu japy” – wtóruje mu GoodStuff. Czyżby nie spodobały się wersy pokroju „gram koncert co weekend, uuu uuu / jeszcze forsy się naliczę, uuu uuu / jeszcze k***a zapamiętasz moje imię, jaa jaa”? A może po serii mamroczących przyspieszeń, fatalnie wyciąganych górnych partii i numerów bez jednej fajnie pomyślanej linii wokalnej głowa nie okazała się dostatecznie otwarta?
W kontekście hip-hopolo mówi się również w kontekście młodej gwiazdy trapu, youtuberze Young Multim. „Zawinie kitę, gdy tylko skończy się koniunktura, nie wniesie nic, a wypompuje, ile się da wypompować z hip–hopu i nic z tego dobrego nie będzie. To jest takie hip–hopolo 2.0” – podejrzewa raper Te-Tris w rozmowie z Jackiem Adamkiewiczem. Z kolei Kamel, dziennikarz i raper, kpi na swoim profilu facebookowym z „W ciemno”, wspólnego nagrania Miyo, Bezczela i Veiry. „Kiedy wbrew temu w co szczerze wierzysz twoim dziedzictwem kulturowym nie jest Daddy Yankee tylko zespół Milano. Wtedy… wychodzi takie coś” – komentuje. Takie coś potrafi robić furorę.
„Trapollo / Mówią mi, że robię disco polo / Ja tylko robię kwit jak w disco polo” – śpiewa Żabson w singlu, który otrzymał w internecie drugie, intensywne życie, gdy DJ Mżawki Litry postanowił zremiksować go w konwencji polsatowskiego „Disco polo live”. Wśród najbardziej lubianych komentarzy te, że bit wreszcie pasuje i że dobrze, że „disco polo” rymuje się do „disco polo”. Może jest jednak trochę racji w tym, co Żabie mówią?
Niezależnie od tego, czy to trapollo (że niby Apollo trapu), czy trapo-polo, chłopak z Opoczna niczego jednak nie wynalazł. Trzeba by się cofnąć do 2013 roku, czasów gdy do głosu dochodziło Alcomindz i Miami Hit Music. To jest głos bardzo młodej Polski B, której przyśniło się Chicago albo Kalifornia, aspiracyjne kalki czarnych traperów w krainie disco polo. Jest to zabawne przez to wszechobecne audio porno, umiłowany luksus i modulowane, niewprawne jeszcze zawodzenia, ale głównie za sprawą tego, że z małolackiego picia piwerka za sklepikiem „ABC” gotowania cracku na traphousie nijak nie zrobisz. A jednak na ALCMDZ i MHM (których przedstawiciele się fajnie z wiekiem rozwinęli, o czym świadczy zeszłoroczna „Muzyka samobójcza” Macieja Sponsa i „On a Mission” Alcomindzów) wychowały się przyszłe pokolenia twórców, choćby Bedoes.
Kokainowa polska wielkomiejska odzywała się wcześniej, ale za sprawą Księcia Kapoty przemówiła donośnym głosem i językiem nosaczy z memów. „Kabaretowe hip-hopolo. Na suto zakrapianych imprezach może to działać (…) ale na trzeźwo, w domu nie da się tego słuchać. I przez te eskowe podkłady, i przez teksty, które są tak przewidywalne, jak kac po wyżej wspomnianych balangach i w 90% reprezentują poziom ” – załamywał ręce Jarek Szubrycht w „Gazecie Magnetofonowej”. Szczególnie zaiskrzyło na linii Kapota i Tede. Ten drugi ma bardzo otwartą głowę – nie ma problemu w dzieleniu sceny z discopolowcem Dejwem, a do białego proszku podchodzi na luzie. Po „Dzisiaj tak” Księcia nadeszły „Biełyje nosy”. Postmodernizm pełną gębą – poprzez zaśpiewy przywołane są dziecięce wyliczanki i estradowe szlagiery, bit nap****ala tak jak w Golfach na wichurach lubią, a zabawny, animowany klip ze znanymi twarzami pewnie przekona mnóstwo małolatów do tego, że koks jest spoko. „Fajnie, że se chłopaki zarabiają i śmieją się z tego u siebie na chacie, ale 15-letnie półgłówki biorą to serio, niestety” – pisze mi zdegustowany, starszy dziennikarz muzyczny.
Te-Tris widzi hip-hopolo w cynicznym pasożytowaniu na gatunku, Kamel pije do ludyczności i przaśnych muzycznych korzeni, mieszane są porządki, ale najmniej w tym wszystkim muzyki. Nic dziwnego, bo poza słabością wykonawczą, pełną odpornością na obciach i muzycznymi drogami na skróty trudno generalizować, gdyż niewiele łączy bieda teen pop starego UMC, trap Young Multiego, okołodancehallowe próby Blachy, zafascynowanego kalifornijskim gitarowym popem White’a, kokainowy kabaret Kapoty i np. house Mr. Polski. Już samo disco polo było przecież niejednorodną syntezą italo disco, estradowego kiczu, weselnych przyśpiewek, wiejskich potańcówek czy cygańskiego folkloru. Od tego czasu się rozwinęło, zbliżając do pastiszu współczesnej muzyki klubowej. Hip-hopolo również nie stoi w miejscu. „Wszystkie nasze byłe” Beteo mogą kojarzyć się z „Aniele” Mezo i Libera, twórcy są z tych samych stron, ale ta muzyczna komedia romantyczna to już inne rytmy, inny bas, inna jakość realizacji. Co nie znaczy, że przypału na wieki nie ma. I że przy „A a a a” i falseciku nie parska się śmiechem. Żadne opakowanie nie zmieni tej zawartości. I nie wszystko da się wytłumaczyć żartem.
Jedno jest pewne – wyniki hip-hopolo i trapopolo świadczą o tym, że ciąg dalszy z pewnością nastąpi. A że – jak Żabsonowi – będą im mówić, że robią disco polo? Za szacunek klipu na tropikalnej wyspie nie nakręcisz i ciuchów z pożądanymi metkami nie kupisz.
Marcin Flint