foto: mat. pras.
Oryginalne połączenie hard core’a i metalu oraz charakterystyczny, „murzyński” wokal z jamajskim akcentem – oto idealny sposób walijskiej grupy Skindred na wyróżnienie się spośród tysiąca kapel specjalizujących się w ciężkich brzmieniach. Taka muzyczna mieszanka ma co prawda wąskie, ale za to bardzo wierne grono odbiorców, które z zachwytem sięgnie po najnowszy, siódmy już i – co najważniejsze – bardzo przebojowy album Skindred. Pytanie brzmi: – Czy i Wy będziecie również wśród tych słuchaczy?
Wszystko zaczęło się w 1993 roku, kiedy w walijskim Newport powstała grupa Dub War. W ciągu pięciu lat działalności wydała ona cztery (!) płyty, ale kiedy doszło do roszad personalnych (formację opuścił lider i gitarzysta Richie Glover), pozostali członkowie zmienili nazwę na Skindred. Kapela z charyzmatycznym wokalistą Benjim Webbe szybko przegrupowała szyki i zabrała się do roboty. Efektem – siedem studyjnych albumów i kilkaset (kilka tysięcy?) koncertów, które zespół dał w ciągu 20 lat działalności.
Mam jednak wrażenie, że mimo tak długiego stażu Skindred to wciąż nisza w naszym kraju. A muzyka kwartetu znana i lubiana jest tylko (?) przez tych, którzy lubią kapele w rodzaju Living Colour, Fishbone, 24-7 Spyz, czy przede wszystkim Bad Brains, czyli legendarnych twórców nurtu zwanego rasta-corem. A więc niezwykłego połączenia pełnego riffów, punkowo-metalowego grania ze wstawkami muzyki reggae, dub, ragga i dancehall oraz równie „jamajskiego” wokalu. Taka mikstura okazuje się być uniwersalnym, muzycznym językiem zrozumiałym pod każdą szerokością geograficzną. Dlaczego nie w Polsce?
Dlatego nie łudzę się, że w tej sytuacji zmieni coś najnowsza płyta ragga-metalowców uznawanych za jedną z najlepszych kapel koncertowych świata (w ocenie czytelników „Metal Hammera” i „Kerrang!”). Z tego powodu ucieszę się nawet, jeśli ich niezwykle oryginalne dźwięki znajda przynajmniej kilku nowych słuchaczy. Zwłaszcza, że na „Big Tings” Skindred gra znów z wielką energią, której jakby brakowało na ich poprzednim krążku „Volume” (2015).
Oczywiście „pierwsze skrzypce” gra tu jak zwykle Benji, który wije się przy mikrofonie „wyjąc” swoją niepodrabialną frazą. I z taką pasją, jakby chciał wywołać kolejną rewolucję. Dzielnie sekundują mu pozostali członkowie kapeli – Daniel Pugsley (bas), Mikey Demus (gitara) i Arya Goggin (perkusja). Ale nie tylko oni, bo wśród gości pojawiają się również: frontman grupy Reef – Gary Stringer oraz gitarzysta Motörhead – Phil Campbell (w utworze „Machine”). Nie zmienia się tylko jedno – na swojej studyjnej „siódemce” Webbe i reszta załogi kontynuują swoją muzyczną misję polegającą na serwowaniu niezwykle melodyjnego miksu punka, metalu, elektroniki i jamajskich brzmień.
Mnie oczywiście najbardziej podobają się momenty, kiedy – jak w utworach „Loud And Clear” i „Alive” – chłopaki grają równo i ciężko, na nisko strojonych gitarach, a Benji równie szybko zapodaje społecznie zaangażowane wersy swoim charakterystycznym, rasta-wokalem. Jeszcze fajniej się robi, kiedy temu klasycznie rockowemu trio (gitara, bas & bębny) towarzyszą drum’n’bassowe bity (wspomniany „Alive”), albo grupa postanawia nieco zdjąć nogę z gazu (balladowe intro w „Tell Me” czy cały w takim klimacie, finałowy „Staying It Now”).
Na pewno znajdą się też fani bardziej gitarowej, riffowej odsłony Skindred – jak choćby w utworze tytułowym, mocno czerpiącym z dorobku superkapeli Living Colour. A jeśli macie ochotę na trochę pop-punkowych przelotów, to polecam bardzo radiowe „That’s My Jam” i „Last Chance” z refrenami napędzanymi nastoletnimi głosami w chórkach.
Co tu dużo mówić – „Big Tings” to znakomita, bardzo melodyjna, a przede wszystkim wysokoenergetyczna płyta, która „kopie” lepiej niż podwójne espresso. Polecam!
Artur Szklarczyk
Ocena: 3,5/5
Tracklista:
1. Big Tings
2. That’s My Jam
3. Machine
4. Last Chance
5. Tell Me
6. Loud And Clear
7. Alive
8. All This Time
9. Broken Glass
10. Saying It Now