fot. mat. pras.
Sarius to taki typ, co poradzi sobie w kaftanie bezpieczeństwa u VNM-a i z prawilną nawijką u Ciemnej Strefy. Doskonale pamiętam, jak w czasach kiedy jeszcze mało kto o nim słyszał, wjechał na płytę Sensiego i ukradł mu singiel – wersy o pchaniu starej Octavii (Skody, żeby nie było) to była pierwsza rzecz, która po przesłuchaniu zostawała w pamięci. Zrobił na mnie duże wrażenie, gdy razem z Otsochodzi pozamiatali swoją edycję Młodych Wilków Popkillera. Do dziś mam ciarki, jak wracam do „Ostatniego razu” i słyszę, jak pyta na tym teatralnym bicie Returnersów „Ile ci starczy, żebyś się zbłaźnił?”. I mógłbym wymieniać długo, bo Sarius to zupełnie zabójcze połączenie charyzmy, energii i zajebistego rapowego przygotowania. Facet nawija, jakby palił się od środka i nawija dobrze.
Od jakiegoś czasu sam gadka Mariuszowi jednak nie wystarcza. „Pierwszy dzień po końcu świata” w żadnym razie nie jest płytą hiphopową, po czwartym numerze przestaje właściwie być rapową – rap się pojawia, ale jest tylko jednym ze środków ekspresji. I tu jest problem, bo Sarius MC imponuje, nawet jeśli to po kilka flow na kawałek to przesada, popisy rozsadzające numery, a trapowa odsłona z histerią w głosie, głośnymi wdechami i neurotycznym strumieniem świadomości, ma w sobie już za dużo teatru. Sariusa piosenkarza można pochwalić przede wszystkim za to, czego nie robi – nie kaleczy, nie przeszkadza i tak dalej. A i to nie zawsze.
Raz jest lepiej, jak w „Wampirze” – prosty rytm i całe to opakowanie disco wyraźnie pasują artyście, brzmi lekko, trochę w stylu Bownika (na jego tle nawet Sarius wydaje się stonowany). Raz gorzej – „Nie widać po mnie” ma się do bluesa mniej więcej tak, jak „Jazz” Przyła i VBS-a do jazzu i irytuje od pierwszego wejścia obniżonym głosem, pierwszego chórku. Z manierą wyeksponowaną do wtóru skowyczącej gitary w „Sam” trudno się pogodzić, aż przypomina się to, co polskie radia grały w latach 90. Generalnie Sarius nie ma dobrych piosenek, które rządzą się innymi prawami niż rapowe utwory. Te na płycie są jak zaczyn – nie rozwijają się harmonijnie, z właściwą dramaturgią, nie kulminują jak powinny, nie zostają przy człowieku, nie mam żadnej potrzeby powrotu do nich. Rapowe bębny, „dubstepowe” basy, gitary – wszystko jest z innej parafii. Nie ma natomiast dobrego refrenu.
W formule eklektycznej dużo gorzej broni się nerwowe, chaotyczne, szarpane pisanie Sariusa, bo argument „nowa szkoła tak ma” traci rację bytu. Po prostu nie wiadomo o co w tych utworach chodzi, teksty rozłażą się na tych melodiach, dochodzą strzępki. Czerń w oczach, światło miłości, zimne duszy i ten typ wypisków z bolesnego dojrzewania w pełnym makijażu. „Czy potrafisz odkryć w sobie lwa, czy dostrzegasz jak to zjadał czas?”. No niestety nie potrafię i nie dostrzegam.
To bardzo dobrze, że Mariusz umiał się otrząsnąć z dawnych inspiracji i naleciałości, świetnie, że twórczo nie stoi w miejscu i nie odgrzewa słuchaczom kotletów. Impet, bardzo dobra dykcja, trudna do zakwestionowania muzykalność to na pewno odpowiedni punkt wyjścia do tego, żeby nagrać płytę poza gatunkami. I to trzeba oddać, że to nie jest przypadek „Oczek” Deysa, eklektyzmu tak bardzo na przypał, że po wszystkim nie wiesz czy to płyta, czy artystyczna próba samobójcza. Sariusowi ego nie zatkało uszu, co to, to nie, nie ma mentalu „No i co, patrzcie, raper robi MUZYKĘ”. Póki co jednak zdecydowanie najlepszy na krążku jest świetny „Młody Weles” – raper rozwala w pył ten etniczny bit Gibbsa z potężnym basem, rzuca wersy na miarę „Przyjechałem do Warszawy, nie wiedziałem co to sushi / Przyjechałem do Warszawy, czułem się jak z Białorusi / Jak krzyczałem, ile znaczę wszyscy byli głusi / Teraz nie muszę nic mówić”, wszystko się zgadza. Na bycie naszym odpowiednikiem Yelawolfa przyjdzie jeszcze czas. Bo z Yelą jest tak, że jak pisze te swoje dopieszczone, przemyślanie i totalnie chwytliwe piosenki to są dla wszystkich. A piosenki Sariusa są wyłącznie dla fanów rapu Sariusa.
Marcin Flint
Ocena: 3/5