Raphael Saadiq – „Jimmy Lee” (recenzja)

Soulowe pieśni o stracie i odkupieniu.

2019.09.03

opublikował:


Raphael Saadiq – „Jimmy Lee” (recenzja)

fot. mat. pras.

Jeśli lubicie dobre, korzenne R&B – w dodatku oparte na mocnym, solowym fundamencie – czym prędzej biegnijcie do sklepu lub odpalcie w którymś z serwisów streamingowych najnowszy krążek Raphaela Saadiqa. Na swoim piątym, najlepszym wydawnictwie amerykański wokalista i producent serwuje nam krótki, ale treściwy zestaw natchnionych pieśni o uzależnieniu, stracie, ale też o wierze i pocieszeniu. A to wszystko ilustrowane fantastycznymi, vintage’owymi dźwiękami. Jeśli lubicie Prince’a i Steviego Wondera, to „Jimmy Lee” was zachwyci!

Od lat chwalony przez krytyków i uwielbiany przez świadomych fanów, nie przebił jednak Saadiqu tej cienkiej, niemal niewidocznej, wręcz przezroczystej bariery, która oddziela pracowitych i pełnych pasji rzemieślników dźwięków od gwiazd pierwszej wielkości. A mówiąc prościej – Raphael nie miał do tej pory jakoś szczęścia do komercyjnego numeru jeden na listach, by zawojować już nie tylko środowisko swoich odbiorców, ale przebić szklany sufit dzielący niedocenionych geniuszy od władców muzycznego świata. A przecież pisał nie tylko dla siebie, ale porzucał swoje kompozycje Solange, Mickowi Jaggerowi i D’Angelo. Cierpliwe pukanie do świata mainstreamu jednak się opłaciło – wydany właśnie piąty studyjny album amerykańskiego wokalisty nie tylko nosi znamiona arcydzieła, ale przede wszystkim zachwyca konceptem. To już nie jest zbiór pojedynczych, wspaniałych piosenek, ale przemyślana, słodko-gorzka opowieść już chyba nie tylko dla wiernych fanów R&B i nowego soulu, ale dla wszystkich słuchaczy dobrej, prawdziwej muzyki.

No właśnie – na nowej płycie, którą Raphael nagrał po ośmioletniej wydawniczej przerwie – nie ma już nowego soulu. „Jimmy Lee” to wspaniale zakurzona muzyka duszy z tym niepodrabialnym sznytem brzmień niczym z lat 60. i 70. A więc soczyste, korzenne granie oparte na wspaniałej grze klawiszy i pulsującej funkiem sekcji rytmicznej (bębny + bas). A to wszystko porządnie przyprawione seksownymi jak diabli dęciakami, które podnoszą libido o wiele mocniej, niż niejeden specyfik na poprawę męskiej sprawności. Bo czarować dźwiękami Saadiqu potrafi jak mało kto, ale to tylko jedna z prawd o tym magicznym albumie, na którym obok miłosnego songu „I’m Feeling Love” są również smutne historie o upadku i podnoszeniu się z niego.

„To płyta dedykowana mojemu bratu, oparta na jego historii, oddająca mu hołd, ale też będąca ostrzeżeniem dla tych, którzy za bardzo uwierzyli w pocieszającą moc narkotyków” – mówił w jednym z wywiadów Saadiq, dla którego samego „Jimmy Lee” jest pocieszeniem po stracie brata uzależnionego od narkotyków. Choć zdarzyło się to ponad 20 lat temu, Raphael dopiero teraz dojrzał do godnego pożegnania go muzyką i słowami. Tak przejmującymi, jak w „This World Is Drunk” i „Kings Fall”, które są oskarżeniem świata i ludzi za zło, które wyrządzają osobom o słabej kondycji psychicznej i duchowej. „Nie byłem święty, popełniałem błędy” – śpiewa jednak szczerze Amerykanin we wspaniale otwierającym album „Sinners Prayer” – „Modlitwie grzesznika”. I niedługo potem wskazuje, gdzie znalazł ratunek, deklarując, że należy dziś do Boga („Belongs To God”).

My oczywiście nie musimy być wierzący, żeby dać się porwać tej nieprawdopodobnie szczerej i zarazem pięknej muzycznej opowieści o stracie i odkupieniu. Wystarczy tylko zamknąć na chwilę oczy i dać się porwać muzyce, by choć na chwilę poczuć się lepiej…

Artur Szklarczyk

Ocena: 4/5

Trakclista:

1. Sinners Prayer
2. So Ready
3. This World is Drunk
4. Something Keeps Calling (ft. Rob Bacon)
5. Kings Fall
6. I’m Feeling Love
7. My Walk
8. Belongs to God (ft. Reverend E. Baker)
9. Dottie Interlude
10. Glory to the Veins (ft. Ernest Turner)
11. Rikers Island
12. Rikers Island Redux (ft. Daniel J. Watts)
13. Rearview (ft. Kendrick Lamar)

Polecane