fot. mat. pras.
Najrówniejsza dyskografia w branży, jeżeli liczyć Killaz Group, to budowana jeszcze od lat 90. Najbardziej amerykańska, pewna siebie i nieokrzesana stylówka. Najmniej hamulców i autocenzury, największa rozpiętość tematów i metafor. Nasz GOAT – Greatest Of All Time. Bla bla bla, przyjmijmy, że część biograficzną tekstu mam za sobą. I dopiero teraz zaczynają się schody. Wiecie, co jest najtrudniejsze w recenzowaniu nowej płyty Gurala? Nie zasnąć w trakcie. Nie dlatego, że to nudna płyta. Prędzej dlatego, że tak niewiele da się o niej w gruncie rzeczy powiedzieć. Facet ma flow, ucho do aktualnych bitów, umie wbić gwóźdź w refrenie, rym idzie mu gęsto. Fascynujące, piszę i już słyszę z tyłu głowy własne chrapanie. A ten nie dość, że zapowiedział się w najbardziej z przewidywalnych trybów „robienia porządków w rap grze” i „niszczenia bitów”, to jeszcze bezlitośnie dowalił siebie po kokardę, jak polski słuchacz lubi, żeby było dużo i dobre. Żeby mu po przesłuchaniu kapało z uszu.
Jako że DGE musiałby dostać udaru, żeby przestać zajebiście rapować i trafić przerwę dłuższą niż ta pandemiczna, żeby wyjść z mikrofonowego boss mode, to kwestia podkładów jest kluczowa i od niej zacznijmy. Są tu pewniaki – Matheo (co tu dodawać), Returnersi ostatecznie wygrywający batalię o uniwersalność, w najbardziej bangerowej odsłonie w karierze i Donatan, który umie stworzyć hit, po czym jeszcze tak go aranżować, by pozostał efektowny przez cztery minuty albo i więcej. Tej skuteczności trudno nie docenić, choć na najwięcej uwagi zasługują ksywki mniej spopularyzowane – poznański Ceha i kielecki Lex Caesar. Ten pierwszy ma podkład płyty („Napad”), ale to nie jest jedyna sytuacja, gdy daje znać o sobie ten oryginalny elektroniczny sznyt czy talent do niebanalnych przejść. Facet robi wiele, by pokazać, że ma w inspiracjach Scotta Storcha i RL Grime’a, a jednocześnie tworzyć po swojemu. Lex z kolei udźwignie ładną, piosenkową „Piękną katastrofę”, by puścić się biegiem między palmy w „Leśnej lidze”. W kwestii tego co plemienne, egzotyczne, witalne przelicytowuje go tylko Lua Preta w kapitalnym „Białym lwie”.
Sprawdź też: OLiS: wysyp nowości i nowy lider
I tu pomału zaczynam się irytować, gdyż przy całej tej sile rażenia poszczególnych utworów, Gural jak zwykle nie umie utrzymać płyty w całości, egzekwować pomysłu na nią, zdobyć się na choć trochę konsekwencji. Miała być hiphopowa rzeźnia, a tu „Wschód” ciąży do ekscytacji naturą i cudem stworzenia, „Układ nagrody” filozofuje o „dopaminowej ścieżce wydeptanej tabunem”, roli rapera z Czechowem w tle, „Kubrick” traktuje o przehandlowaniu wolności, a „Piękna katastrofa” to już w ogóle rozśpiewana, alegoryczna publicystyka. „Testament” to z kolei rzecz osobista, biograficzno-egzystencjalna. Być może jest grupa osób, która tańcząc i machając łbami lubi sobie popaść w refleksje o charakterze cywilizacyjnym, jednak DGE liryczny obok tego klecącego rymy po linii najmniejszego oporu, z grepsów i wyliczanek, jawi się bardziej jak wielki bałaganiarz niż wielki raper.
Chłopie, zdecyduj się. A przynajmniej nie dorabiaj ideologii do płyt, bowiem kolejny raz nie dostarczasz tego, do czego się zobowiązałeś. Albo polerka właściwa tej niby-poezji, staranność w szukaniu rymów, budowania znaczeń, albo zapis strumienia wymęczonej używkami świadomości. W obrębie jednej płyty naprawdę można się zdecydować, czy chcesz być hiphopowym hominidem, czy lirycznym wyrzutem sumienia. To nie jest żadne rocket science, a się przekłada na wszystko – na bity, na gości, bowiem „DZIADZIOR” jest dziełem zbiorowym jak rzadko, miejscem wielu spotkań (Pokahontaz, Shellerini, Miły ATZ, Lua Preta, Paprodziad, Major SPZ, Pablopavo, Bedoes). I mam wrażenie, że goście nie zawsze wiedzieli, na co się piszą. Żenujący, przecięty w połowie występ Bediego, byłby zapewne mniej cringe’owy na płycie pełnej szaleństwa, w duchu „cała sala napierdala minionki”. Być może obok konferansjerki Lotka i Winiego, na jakimś srogo wygrzanym mixtape’ie upichconym przez „Chopina rapu”, byłby wręcz na miejscu.
Sprawdź też: „To nie jest k***a konkurs rapować każdy może” – donGURALesko odpala swoją szesnastkę
To bałaganiarstwo nie tyczy się tylko olanej kompozycji całości. W ramach poszczególnych utworów ma się wrażenie kolażu, zwrotek ze ścinek wersów, dopychania niezużytych refrenów, które akurat pozostawały, podśpiewywania od niechcenia, na odpierdol, bez ćwiczeń. Tym, co ostatecznie powstrzymuje od narzekania na niespójnego, składankowego i zdecydowanie zbyt długiego „DZIADZIORA” jest matematyka. Na 73 minuty i 19 utworów liczę te kozackie – wychodzi 11. Kompiluję listę największych hitów Gurala – pięć wziąłbym najchętniej z tego krążka. To są super liczby. Z drugiej strony najlepszą płytą poznaniaka jest według mnie nadal „Drewnianej małpy rock” z 2005 roku. Może to oznaczać, że jestem sentymentalnym dziadem, ale może też to, że raper nie nagrał od tamtego czasu płyty na miarę swojego rozwoju, takiej zamykającej wszystkim gęby, strzału na miarę „Wojtka Sokoła” Sokoła, „Nawiasem mówiąc” Łony czy „Wilka chodnikowego” Bisza. Tu by trzeba surowej produkcji wykonawczej, dyscypliny, koncentracji, zupełnego braku recyklingu. Czekam na to. Niech przyjdzie GOAT do woza.
Marcin Flint
Ocena: 3,5/5