Powietrze w Jackson Hole w stanie Wyoming ma jakieś specjalne właściwości. Znajduje się tam pewna posiadłość, w której pobyt dobrze wpływa na wenę i kreatywność. Nie wiem, ile siedział tam Kanye West, ale skoro poradził sobie z własnymi demonami, to nie powinien mieć problemu, żeby pomóc innym.
„Wyoming sessions” na początku przyniosło świetną „Daytonę” Pushy T, piekielnie mocne „Ye” Westa, a także rozmarzone, wieloznaczne „Kids See Ghoists”, które samozwańczy Bóg nagrał z Kid Cudim. Czwarty w kolejności jest „NASIR” Nasa. Ten miał najtrudniejsze zadanie, bo jest to pierwszy album rapera od sześciu lat i również pierwszy, nad którym tak mocno czuwa jedna postać. W dodatku taka, która bardzo lubi, kiedy praca przebiega tylko według jego wizji. Czy mając na uwadze swoją dawną wielkość i olbrzymią pomoc największego buca współczesnej popkultury, reprezentant Queensbridge mógł nie podołać? Odpowiem krótko – nie.
Poprzedni album, „Life is Good”, nie był pozbawiony wad. Dla wielu słuchaczy one i tak niewiele znaczyły, a wielu najbardziej zagorzałych fanów stwierdziło nawet, że dzieło z 2012 roku jest klasykiem. Z perspektywy czasu wydaje się to trochę na wyrost (oczywiście nie ujmując klasy płycie), ale na szczęście z pomocą przychodzi „NASIR”, który może pogodzić wszystkie zwaśnione strony, które nie mogły dogadać się, co do jakości poprzednika.
Nowy album jest jeszcze lepszy, ale i jemu miano klasycznego nie grozi. Od pierwszych sekund potwierdza najważniejsze – klasę Nasa-liryka, jednego z najlepszych nowojorskich „pisarzy”, którzy do pokazania pełni swoich możliwości potrzebują tylko i wyłącznie dobrych beatów. Stąd ten Kanye, który wraz z pomocą kilku zaufanych współpracowników (za kilka lat w końcu może zaczniemy głośno mówić o wielkości Mike’a Deana) wypracował doskonałe pole do popisów rapera. Odważnie rzucone „Escobar season begins” w „Not for radio” ma podstawy i można w ten wers uwierzyć.
Tytuł openera także wiele mówi o przeznaczeniu „NASIRA”, bo pomimo soulfulowego brzmienia kilku podkładów, album z radio friendly nie ma za wiele wspólnego. Nas obserwuje, wyrzuca z siebie zaangażowane treści, ponownie robi za społecznika i bierze się za nierówności. Apogeum następuje w „Cops shot the kid”, gdzie wysamplowany głos Slick Ricka spotyka się z wrzaskami żywcem wziętymi z „Ye” lub innego „Yeezusa”. Płyta kontrastów? Jak najbardziej, czemu dowodzi słodko-gorzkie „Everything”, które świetnie ubarwiają The-Dream (cichy bohater innego utworu – „Adam i Eve”) i sam West.
Nas wyeliminował wady poprzedników i być może w tym tkwi magia współpracy z Kanye. Siedem numerów, niecałe 30 minut, maksimum treści w otoczce bardzo dobrej muzyki („Bonjour”), której tak często mu brakowało. Do teraz. Tutaj nie ma tu żadnego wypełniacza, co nie zdarzyło się Nasowi od czasów debiutanckiego „Illmatica”.
4 / 5
Dawid Bartkowski
Tracklista:
1. Not for radio
2. Cops shot the kid
3. White label
4. Bonjour
5. Everything
6. Adam and Eve
7. Simple things