fot. mat. pras.
Imponuje mi sanah. Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach entuzjazm krytyków jest w Polsce nie do połączenia z bezwarunkową miłością mas, że ludzie okopali się na elitarystycznych albo ludowych stanowiskach. A tu mam wykształconą muzycznie, z miejsca rozpoznawalną, przy tym skromną niczym dziewczyna z sąsiedztwa artystkę, o której mogę porozmawiać z mamą, partnerką i córką. I płytę, na której Skip mija się z Grzegorzem Turnauem, Vito Bambino z Igorem Herbutem. To powinno być normalne, tymczasem wydaje się niewiarygodne.
„Uczta” jest ucztą z kilku powodów. To są supermelodie i szyte platynową nicią piosenki, których nie przekombinowano, nie przytłoczono, nie uduszono produkcją – wręcz wydają się redukowane, by głosy mogły się ładnie posplatać. To są smutne, podszyte rozczarowaniem, przejmujące bajki, gdzie życie Kopciuszka wyjaśnia, a nie hołubi. To w końcu jest płyta pełna gości, niemniej nigdy nie zapominamy, czyja jest, jaka ksywka ją firmuje. Zebrana została cała masa głośnych nazwisk, poobsadzanych i śpiewających tak, jakby ktoś od początku, już na poziomie planowania i piosenkopisarstwa, myślał, kto w numerze ma być. Oni są w strefie komfortu, brak jednak poczucia, że zwyczajna-niezwyczajna, niby filigranowa, a jednak wyrazista gospodyni cynicznie im nadskakuje, zaś zestawienia są z algorytmu.
Jeżeli Sanah nagrywa z Natalią Grosiak, to śpiewanie jest ażurowe i senne, orkiestracja nienachalna, za to wojskowe werble nie pozwalają popaść w marazm. Sam temat – tytułowa „Czesława” to może być nawiązanie do Violetty Villas i jej niespełnionego snu – pasuje do obu pań idealnie, udaje się wyciągnąć tę nostalgię i niespełnienie. „Szary świat” z Kwiatem Jabłoni, grany delikatnie, tak, by nie popsuć towarzyszącego rodzeństwu bukolicznego klimatu, szuka złotego środka między Krainą Łagodności (tak nazywały się słynne kompilacje z poezją śpiewaną, nazwa przylgnęła) i prerią. Znajduje!
Gdy Jurczak ma u boku Anię Dąbrowską, to idą ręką w rękę przez wszystkie kolory K.K. Baczyńskiego, stąpają lekko, a dęciak dopełnia liryczną opowieść. Z Mięthą jest o tym, „gdzie nie dojedzie Ubix”. Alegorię buduję się za pomocą ukradzionego audi. Rozbrzmiewa zmutowany synth pop w duchu Depeche Mode, niby trochę retro, ale jednak współczesny, z niepokojącym epilogiem w postaci apokaliptycznego disco. To bardzo różne numery, umieszczono je obok siebie, ale nie przeszkadzają na jednej płycie.
Mi najbardziej do gustu przypadła piosenka z Arturem Rojkiem. Nie tylko głosy poszły tu wysoko (bardzo do siebie pasując), tekst sięgnął wyżyn. Niekoniecznie literackich, bo o ile „chciałeś za kilka lat/ mieć u stóp cały świat / patrzyłam na to przez palce” to pisanie zręczne, to ja jednak wolę, jak „łzy nie płoną w środku serca”. Pisanie wydaje się boleśnie celne i z przeżycia, nie pierwszy raz nieszczęśliwa miłość jest dla sanah jak paliwo rakietowe. Rozstający się mają dla siebie nowy hymn, poruszający zresztą nawet szczęśliwie zakochanych. Hymn umiejętnie i z wyczuciem opakowany, gdzie Artur pojawia się wraz z bębnami – i nie są to byle jakie bębny i byle jaka aranżacja, raczej rzecz, która nie przynosi ujmy człowiekowi odpowiedzialnemu za OFF Festival.
sanah nagrała płytę, gdzie kooperacja z artystami staje się symbiozą, ale też wpisującą się w konteksty. Gdyby nie wojna u sąsiadów, „Mamo byś płakała” z etnicznym sznytem, przesadną ekspresją i wokalną ornamentyką Igora Herbuta przechodzącego od płaczu do krzyku mogłoby irytować. A teraz cholernie porusza, z manieryczności artysty zrobiono właściwy użytek. Znakomity „Oscar” z (zawsze świeżym) Vito Bambino wychodzi, gdy fake newsy bombardują zewsząd, spolaryzowani internauci wytrącają resztki człowieczeństwa, zaś rzeczony Oskar kojarzy się z celebrytą dającym celebrycie po pysku na gali. Nawet nowe country z Dawidem Podsiadło nałożyło się z premierą Orville’a Pecka.
Czy jest tu na co ponarzekać? Zderzenie sanah – Grzegorz Turnau – Edgar Allan Poe z tymi wszystkimi chórkami, pizzicato, „jak sen we śnie jeno trwa” i „fala z głuchym rykiem się przewala” jest pretensjonalne, nie ma co tu kryć. Zamiast krakusa wziąłbym Ralpha Kaminskiego, sięgnął po młodszą poezję, spuścił trochę powietrza. Wystarczy już ten chmurny, grzmiący chórami, rozbudowany instrumentalnie, podlany patosem epilog w postaci „Świętego Graala”. W trakcie słuchania przed oczami staje Marek Grechuta.
Za rozczarowanie uważam „Eldorado” z Darią Zawiałow. Zaproszona artystka wychodzi na wokalistkę bez właściwości, „warszawskość” numeru nie robi żadnego wrażenia na szczęśliwie zakochanym w mieście warszawiaku, miało być chyba „power” granie w nawiązaniu do lat 90., ale zapamiętuje z tego tylko przestrzenne, bombastyczne syntezatory.
Nie warto jednak zostawiać ze smakiem dziegciu po takiej ilości miodu. Sama sanah nazywa ten projekt najważniejszym w życiu i mnie to nie dziwi. Nawet kiedy piszę te słowa, w głowie grają mi refreny „Uczty”, utwory przypisuję emocjom i zastanawiam się kiedy artystka zgubi tę przebojowość, ten kontakt z odbiorcą. Ponad pół życia od popu uciekałem, bo jak nie „orła cień” to „kochali się namiętnie w męskiej ubikacji”, jak nie cyniczne dorabianie do emerytur, to fabryka młodych produktów i najtańsze uniesienia. Do sanah mogę uciec, choćby od koślawego, amatorskiego rapu i od elektroniki dla snobów.
Marcin Flint
Ocena: 4,5 / 5