fot. mat. pras.
Szczerze szanuję Walczuka. Nie jest jednym z tych raperów, którzy wybili się, bo bardziej znany kolega trzyma ich w swoim otoczeniu po to, żeby móc się czuć jak dawniej. Doszedł do swojej pozycji nie dlatego, że Białas patrzył, gdzie oprzeć stopy, a on akurat podstawił plecy. Uzyskał ją dekadą pracy, co dało mu warsztat, obycie, ucho, świadomość muzyki jako tworzywa, głosu jako narzędzia. To u nas nadal nie jest najczęstsze.
Walczuk deklaruje się jako prosty chłopak, który nawija prostym rymem. Zapewnia, że klimat w głowie ma nadal osiedlowy. To duża ulga po naszych młodych gwiazdach, zachowujących się jakby pół życia wychowywał ich ojciec w Mediolanie, drugie pół matka w Tokio, zaś wakacje spędzali u wujka w San Andreas. Jan ma za sobą własną wersję historii „od zera do bohatera” i eksploatuje ją bez umiaru, ale nie wydaje się nieszczera. W końcu Jan ma płytę, gdzie wpaść mogą Young Leosia i Kaz Bałagane, Waima i Czerwin TWM.
Typ jest raperem we współczesnym rozumieniu. Właściwie w każdym rozumieniu, chyba że ktoś oczekuje od niego, że będzie miał Chicago Bulls na full capie, a w wolnej chwili rył kluczem szyby w autobusie miejskim. Napisze wersy tak dobre jak „znowu ktoś w necie mnie wyzywa, a potem przeprasza / bo tutaj każda chorągiewa się czuje jak flaga”, którymi uratuje milion pierwszą emo balladę z gitarą, jaką jest „Skarb”. Wymyśli chwytliwą, urozmaiconą melodię słowa, przez co nijakie „Bestie” daje się słuchać. „Zaza” opatrzy wiralowym refrenem, „Zniknął jak stary sezam” plastyczną, całkiem ujmującą wyliczanką wspomnień.
Znudzony nie jestem nawet słuchając „Nudy”, bo dociera do mnie, że razem z „Nienawidzę Janusza Walczuka” te numery dają najbardziej przejrzysty obraz tego, jak młodego człowieka przygniata ciężar sławy. Kłania się też dobra selekcja bitów. Ten drill z orientalnym posmakiem (i dodatkową ścieżką perkusjonaliów) w „Teleporcie” to jest czysty ogień. Wyspiarski bas i bezlitosne bębny z „Komu w drogę temu pass”, czy wiolonczele z „Idola” będą chodzić mi po głowie długo. Worek, Pedro, francis, nolyrics – jakoś już trudno wyobrazić sobie płytę głównego nurtu bez ich udziału.
Czego zatem zabrakło? Świeżości, zwartości i spójności debiutu. „Jan Walczuk” jest podzielony na porządkujące go części, ale wrażenie, że z każdego aktu dałoby się bez szkody usunąć parę scen, jest silne. Zwłaszcza z trzeciego – niemal każdy młody zawodnik pakujący się w słodkie piosenki na postdancehallowych rytmach brzmi w Polsce identycznie. House’owe klubówki też są bliźniacze.
Przede wszystkim Walczuk wciąż za mało ma naturalnego luzu (albo aż za dużo ambicji czy determinacji). Pracowitość i talent nie pozwoliły wielu spośród rapowych odbiorców pozbyć się wrażenia obcowania z aktorem świetnie przygotowanym do roli rapera albo- to wersja dla hejterów – ludzką, rapową wersją Chata GPT. Twórca nie ma też o czym nawijać przez 71-minut, bo nie ma nic bardziej kliszowego od sukcesu, zmęczenia branżą czy początku udanego związku. Quebo objechał świat i stał się psychotycznie romantyczny, Guzior zapadł się w siebie, Oki jest jak pastisz gwiazdy rocka, a wrzucony do szuflady z napisem „głos pokolenia” Mata ciska się w różne strony, patrząc, jak zareagują. Jeżeli Walczuk chce grać w tej lidze – a możliwości ku temu są – pośród wielu pomysłów, które ma i z powodzeniem realizuje, musi znaleźć ten najważniejszy. Na siebie.
Marcin Flint
Ocena: 3/5
Janusz Walczuk „Jan Walczuk”, wyd. SBM Label