Zanim jednak wybierzecie się na koncert, sprawdźcie rozmowę z Juliette Lewis, jaką Michał Polański przeprowadził dla serwisu CGM.pl.
Michał Polański – Jako swoje ulubione wokalistki wymieniasz Billie Holiday i Ninę Simone. Dlaczego więc wybrałaś rock’n’roll, a nie jazz?
Juliette Lewis – Billie Holiday i Nina Simone to muzyka wyniesiona z domu rodzinnego, która towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Według mnie to najwybitniejsze wokalistki w historii muzyki rozrywkowej, posiadające fantastyczne głosy, a do tego unikalne umiejętności wokalne i interpretacyjne. Rock’ n’ roll poznałam jako nastolatka i od razu do mnie trafił. Uznałam, że jest to muzyka mojego życia i już się to nie zmieniło. Poza tym zawsze zdawałam sobie sprawę z własnych możliwości i potencjału wokalnego, jakim sama dysponuję. Nigdy nie odważyłabym się na śpiewanie znacznie bardziej skomplikowanego wokalnie jazzu.
M.P. – Kto wymyślił nazwy towarzyszących ci zespołów? Czy panowała i panuje w nich pełna demokracja?
J.L. – Te zespoły to od początku do końca moje pomysły, a ich nazwy Juliette & The Licks i Juliette and The New Romantiques, chociaż to się niektórym nie podoba, są również mojego autorstwa. Jedynym liderem zespołu zawsze byłam, jestem i będę ja sama i muszę przyznać, że nigdy nie panowała i nie zapanuje w nim pełna demokracja. To ja wciągnęłam wszystkich muzyków do obydwu tych grup i to ja ostatecznie akceptuje każdą, nawet najmniejszą frazę danego instrumentu. Powiem tak – jak wszystko idzie dobrze to nie mam potrzeby się wtrącać i narzucać swojego zdania, ale kiedy za bardzo skręcają w prawo lub lewo muszę chwycić mocno za stery (śmiech)!
M.P. – Partie perkusji na płycie Juliette & The Licks „Four on The Floor” zagrał Dave Grohl perkusista legendarnej Nirvany i lider zespołu Foo Fighters. Jaki był jego wkład w ten album?
J.L. – Myślę, że ogromny i nie do przecenienia! Dave pokazał nam jak powinna wyglądać rasowa rockowa kompozycja. Czuwał nad nami podczas nagrań i to jemu po części zawdzięczamy właściwe, często surowe brzmienie i klasycznie rockową aranżację bez zbędnych ozdobników, rodem z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To prawdziwy profesjonalista i naprawdę niesamowity perkusista. Zaraz po przesłuchaniu taśm demo z nagraniami utworów przeznaczonych na ten album, od razu wiedział jak można to zagrać i zrealizował wszystko w iście ekspresowym tempie.
M.P. – W jaki sposób i gdzie powstają Twoje kompozycje?
J.L. – Z tym jest bardzo różnie. Nigdy nie wiem, co stanie się inspiracją do napisania kolejnego utworu i gdzie się to stanie. Czasami jest to jakiś utwór zasłyszany w radio, innym razem artykuł prasowy lub program telewizyjny. Ostatnio na przykład napisałam kilka rzeczy podczas wizyty w Jerozolimie. Czasami piszę sama zamknięta w pokoju hotelowym, a innym razem tworzymy jakąś kompozycję podczas trasy koncertowej wspólnie całym zespołem od początku do końca. Tak jak już mówiłam – nie ma na to reguły.
M.P. – Jesteś często nazywana „damskim Iggy Popem”. Co sądzisz o takim określeniu?
J.L. – Takie porównanie to dla mnie wielki komplement i nie sądzę żebym na niego zasługiwała. Nasze kariery muzyczne są przecież nieporównywalne. Myślę, że takie określenia biorą się raczej z podobnego stanu ducha i energii przekazywanej słuchaczom na koncertach, ponieważ bardzo się staram, żeby były one odbierane jako całkowicie autentyczne i w 100% naturalne.
M.P. – No właśnie, jesteś szczególnie znana z niesamowicie dynamicznych występów scenicznych. Skąd znajdujesz w sobie tak wiele energii?
J.L. – Trudno to jednoznacznie zdefiniować. Myślę, że tak na mnie działa moja ukochana muzyka. W czasie występu staram się otworzyć na wszelką energię docierającą do mnie ze strony muzyków mojego zespołu no i oczywiście publiczności. To daje mi największą siłę i wyzwala we mnie jeszcze więcej energii, którą oddaję słuchaczom. Myślę, że to działa jak samo napędzająca się maszyna. Poza tym zawsze powtarzam, że moja energia pochodzi z ziemi, ognia i powietrza.
M.P. – Czy aktualnie czujesz się bardziej wokalistką czy aktorką?
J.L. – Przede wszystkim czuję się w stu procentach scenicznym wykonawcą muzyki i jej autorem. Wkładam w to wszystkie moje umiejętności, także te wyniesione z wykształcenia aktorskiego i doświadczeń filmowych. Zespół Juliette & The Licks istniał sześć lat, a ja od pięciu lat na dobrą sprawę nie zajmuję się już niczym innym. Nie znaczy to, że nigdy nie zagram już w filmie, bo jeśli się zdarzy odpowiednia rola, to na pewno tak. Ale w tej chwili w pełni pochłania mnie mój nowy projekt muzyczny – Juliette and The New Romantiques. To moje ukochane dziecko i teraz myślę przede wszystkim o nim.
M.P. – 11 Lipca podczas Targowa Film Street Festiwal w Łodzi wystąpisz właśnie z nowym zespołem The New Romantiques, z którym nagrałaś także swój ostatni studyjny album. Dlaczego zrezygnowałaś ze sprawdzonych muzyków The Licks? Co cię do tego skłoniło?
J.L. – The Licks to typowo rock’n’rollowy team, a ja w tym momencie mojej kariery chciałam nagrać nie koniecznie typowo rock’n’rollowy album. Poza tym wydaje mi się, że jako zespół osiągnęliśmy zenit naszych możliwości – zarówno na scenie, jak i w studio. Jako artystka nie mogę stać w miejscu. Potrzebuję zmian i wyzwań, żeby się rozwijać. Powiedziałam im o tym i sami stwierdzili, że lepiej będzie, jeżeli dobiorę sobie innych muzyków do nowego projektu. Tak też się stało i powstała płyta „Terra Incognita”, która stanowi odzwierciedlenie moich aktualnych fascynacji muzycznych i z której jestem bardzo dumna!
M.P. – Skoro już mowa o „Terra Incognita” to jak oceniasz ten album po blisko roku od jego wydania? Czy jest coś, co dzisiaj byś na nim udoskonaliła, lub zmieniła?
J.L. – Nigdy nie zmieniam moich podstawowych zainteresowań muzycznych. „Terra Incognita” nie jest jedynie soczystym kawałkiem klasycznego old schoolowego rock’n’rolla jak jego poprzednik („Four on The Floor” przyp. autor). Podstawową różnica to z pewnością dużo bogatsza i różnorodniejsza aranżacja. Jest ona oparta na znacznie szerszym instrumentarium niż bywało to na moich płytach z The Licks, gdzie poza partiami ciężkich gitar można na przykład usłyszeć między innymi: pianino, syntezatory i znacznie więcej instrumentów perkusyjnych.
To zasługa Omara Rodrigueza – Lopeza (znanego z formacji At The Drive In, oraz The Mars Volta), który wraz z Richem Costey’em (prod. płyt m. in: NIN, Rage Against The Machine, Muse, Franz Ferdinand) zajął się produkcją tego albumu, a także wzbogacił go swoimi partiami gitarowymi. Drugim filarem tej płyty jest bez wątpienia mój wieloletni przyjaciel Chris Watson(gitarzysta i współzałożyciel Cabaret Voltaire), który również bardzo mnie wspierał i nagrał partie gitary na tę płytę. Myślę, że udało mi się zaskoczyć niektórych utworami o stylistyce nieco odbiegającej od moich dotychczasowych dokonań.