Śpiewam w zespole, piszę piosenki. W tekstach, które również piszę sam, wyrażam to, co czuję lub przekazuję moje poglądy na różne tematy. – pisze Ługi na swoim blogu – To, że ktoś płaci mi za płytę „Achtung, Polen!” czy koncert Skowytu jest jego wolnym wyborem, tak jak moim wolnym wyborem jest nagranie takiej, a nie innej płyty (za swoje i kolegów pieniądze) oraz granie takich koncertów jakie nam się grać podoba.
I dalej – Przy takim założeniu mogłoby się wydawać, że i ja i Skowyt jesteśmy tzw. artystami niezależnymi. W końcu robimy, co chcemy. Niestety. W tym naszym wymarzonym ogródku wolności artystycznej jest jeden chwast – „wydawanie płyt”. W tradycyjnym ujęciu jest to po prostu tłoczenie, wpychanie do sklepów i promowanie swoich płyt. Czynności te w oczach wielu artystów jawią się jako mityczne przeszkody nie do przejścia…
Myliłby się ktoś, sądząc, że dalej mamy do czynienia ze zwykłym biadoleniem zagubionej w rzeczywistości ofermy. Nic z tych rzeczy. O Skowycie pierwszy raz usłyszałem gdzieś w 2008 roku przy okazji konkursu Maximum Rock`n`Rolla organizowanym chyba przez Antyradio (mogę się mylić). Doszli gdzieś do finału, ale nie podobali mi się specjalnie. Jak długą drogę przeszli, możecie zobaczyć, choćby zapoznając się z klipem na końcu tego tekstu… ale wracając do rzeczy. Ługi w swoim tekście z precyzją kronikarza zestawia swoje i zespołu oczekiwania wobec potencjalnego wydawcy z… rzeczywistością.
Jako zespół z definicji niezależny, płytę „Achtung, Polen!” nagraliśmy własnymi środkami. Chcieliśmy mieć pełną kontrolę nad tym co i jak gramy. – wspomina – (…) uderzaliśmy do wydawców z pełnym pakietem: nagrana płyta, singiel i gotowy projekt oprawy graficznej.
Jak się okazało, odzew był całkiem spory. Kilka wydawnictw było zainteresowanych płytą. Nie mieliśmy zresztą Bóg wie jakich wymagań. Ani nie chcieliśmy kasy, ani wielkiego marketingu. To, czego potrzebowaliśmy to absolutne minimum jakiego można spodziewać się u wydawcy, czyli: dystrybucja w sklepach, wytłoczenie krążka i wysłanie płyty do mediów. Absolutne, kurwa, minimum.
I znalazł się taki: Okazało się, że zainteresowana jest nami jedna z czołowych tzw. wytwórni niezależnych. Taka, w której wydają się „gwiazdy” każdego Woodstocka, Jarocina itp. Zajarani byliśmy nieziemsko. Wydawało nam się, że oto znaleźliśmy miejsce dla siebie. Wydawca z „tradycjami”, zasłużony dla rynku. Przed podpisaniem kontraktu byliśmy przez niego kuszeni wizjami zajebistej promocji, słuchaliśmy opowieści ile to mamy zajebistych hitów na naszej płycie. Nawet najbardziej zdystansowany artysta by się spuścił z radości. Spuściliśmy się i my, frajerzy. 3 dni po podpisaniu kontraktu skończył się seks i majty trzeba było włożyć na dupę – pisze Ługi.
Skąd to rozgoryczenie? Ano stąd, że po podpisaniu kontraktu – dziś nazwalibyśmy to umową śmieciową – entuzjazm wydawcy jakby wyparował. Po miesiącach „współpracy” zespół odnotował:
– Nigdy nie udało się ustalić przybliżonego terminu wydania płyty.
– Nie dostaliśmy żadnego wsparcia medialnego. Ba, nie było nawet pomysłów wsparcia.
– Dowiedzieliśmy się jak powinno się robić hity (że np. w refrenie powinno być „lalalalala” – to cytat ze wspomnianego maila).
– Oddaliśmy prawa do niemal wszystkiego za NIC (umowa).
– Odbyliśmy kilka kompletnie bezproduktywnych spotkań z wydawcą, w czasie których dowiedzieliśmy się np. że mamy w sobie „wewnętrzną anarchię”.
I w tym momencie historia przyspiesza i nabiera rumieńców. Skowyt postanawia zerwać kontrakt i… zrobiło się jeszcze weselej, bo zespół wcale nie okazał się „mądrzejszy po szkodzie.” Cały tekst Ługiego znajdziecie na jego blogu pod TYM ADRESEM. Polecamy.
Warto wiedzieć, dlaczego autor pisze: jeśli nie masz jaj, by zająć się nią na poważnie to może lepiej odpuść. Promowanie i wydawanie płyt samemu jest kurewsko ciężkim procederem, ale co masz do stracenia? Co daje Ci ten zasrany wydawca poza jakimś złudnym poczuciem bezpieczeństwa? Kilkadziesiąt/kilkaset płyt w sklepach, w których sprzedaż i tak leży? Wysłanie Twojej płyty do dziennikarzy, których i tak sam możesz poznać i sam im swoją zasraną muzykę wysłać?
I faktycznie – wszystkie informacje, a to o pracy w studio nad płytą, a to o szczegółach nowego wydawnictwa, a to o klipie docierały do mnie bezpośrednio od zespołu. I chęć spotkania się przed kamerą zgłaszał w imieniu zespołu Wincent. Mam nadzieję, że prędzej czy później nasze kalendarze przybiją sobie piątki, to jak widać ciekawych tematów do rozmowy przybywa.
Zamiast komentarza: mnie osobiście uderzyły dwie rzeczy. Po pierwsze, jak bardzo mityczną postacią jest „wydawca”, skoro formacja, która od kilku lat z wcale nie najgorszym skutkiem funkcjonuje na rynku i przebija się do szerszej świadomości może tak naiwnie postrzegać rzeczywistość?
Po drugie – i chyba najważniejsze – nigdy nie spotkałem się tekstem napisanym po drugiej stronie barykady. Znacie jakiś tekst, wypowiedź, artykuł, w którym jeden z wielu przedstawicieli wydawców (nawet tych niezależnych) opisuje jak musi męczyć się z idiotami i gamoniami z tych wszystkich młodych i niezależnych kapel, co to od razu chcieliby na szczyt, wielkie koncerty, mega nakłady, kolorowe okładki, super hajs i drinki z palemką w dupie?
ps: żaden wydawca nie zrobił tyle dobrego dla Skowytu, co tekst Ługieg. Przypomniała mi się pointa jakieś skeczu kabaretowego z czasów PRL-u: „Obywatelu, zrób sobie dobrze sam”. I z tego też należy wyciągnąć wnioski 😉