W ciągu ostatnich miesięcy byłem na kilkudziesięciu koncertach – mniejszych i większych. Nie przypominam sobie ani jednego, na którym nie zobaczyłbym na scenie świecącego jabłka. Serio. A rozstrzał gatunkowy był szeroki – od elektro po hard rocka! O ile przedstawiciele gitarowych brzmień używają komputerów sporadycznie, tak wykonawcy modnych elektro-popów delikatnie mówiąc… za dużo. Rodzi się więc pytanie, czy aby opieranie całego koncertu na brzmieniach „wypuszczanych z laptopa” nie mija się z istotą muzyki?
Komputerowy soft, pomimo, że już bardzo rozwinięty, nigdy nie zastąpi prawdziwego instrumentu. Programowane „drumsy”, choćby nie wiem jak pieczołowicie składane, nie oddadzą w pełni groove’u uderzających w bębny rąk. Parametry „velocity” nie tchną w partię basu tyle „życia”, co śmigające po gryfie palce. I nie dziwi fakt, że koncerty wspomnianych wcześniej elektropopowych duetów coraz częściej przypominają dj-skie sety.
Żeby nie było, że się czepiam – jest wiele zespołów, które „robią to dobrze”. Angażując perkusistę, gitarzystę czy nawet trębacza(!), można zrobić ciekawe elektroniczne show. Okraszenie koncertu wizualizacjami też może przynieść ciekawy efekt. Jeśli zaś na scenie występuje tylko producent z wokalistą/tką, sytuację może uratować tylko duża charyzma osoby trzymającej mikrofon. Bez nietuzinkowej osobowości śpiewającego taki koncert robi się nudny jak flaki z olejem.
Jak powiedział jeden z weteranów polskiej sceny – „Problem polega na tym, że młodzi muzycy dostają za dużo komputerów a za mało instrumentów”. W niektórych przypadkach trudno się z tym nie zgodzić. W innych zgodzić się nie można, ponieważ technologia wniosła do muzyki również wiele dobrego. Nie mam nic przeciwko używaniu liczydeł na scenie, jednak niech one będą jedynie małym dopełnieniem talentu i warsztatu człowieka.
Wasz.txt to cykl, w ramach którego publikujemy Wasze teksty. Jeśli czujecie się na siłach i chcecie podzielić spostrzeżeniami na tematy okołomuzyczne, piszcie na redakcja@cgm.pl.