I dalej: „Czy wydawanie ma sens w tych chorych czasach, w których media publiczne i ich efemeryczni władykowie, spleceni w zapaśniczym uścisku medialnej rywalizacji, najwyraźniej uparli się, żeby nie promować niczego, co tchnie oryginalnością, wrażliwością, inwencją, co zmusza do intensywnego myślenia i introspekcji? Czy wreszcie wydawanie ma sens – w kraju, w którym większość ludzi nie kupuje polskich płyt, zasysając artystyczne produkty z netu, za darmo; przywykła do twardych stanowisk korporacji i samych artystów, woli pogodzić się ze statusem wirtualnych złodziejaszków?” – pisze Tymański na swoim blogu
Tymański nie znajduje odpowiedzi. Ale dobrze, że to akurat artysta podnosi głośno taki problem. Zaznaczmy – artysta i wydawca w jednej osobie. Czy jaskółką nadziei może być przypadek Czesława Mozila, któremu wszyscy wielcy pokazywali palcem drzwi nie chcąc wydać płyty, aż w końcu trafił na zapaleńców? Chyba jednak jeden sympatyczny Mozil wiosny nie czyni… szkoda. Tym bardziej, że trudno o definicję niezależności w muzyce.
Inną sprawą jest to, czy przypadkiem rynek tzw. niezalu nie obnaża najsilniej wszystkich słabości wielkich wydawców, jednocześnie zapowiadając kolejne, głębsze zmiany na rynku muzycznym? Sądzę, że jeśli ktoś chce szukać odpowiedzi, jak będzie się wydawało muzykę w przyszłości, jeśli chce stawiać pytania o formułę współpracy muzyka z wytwórnią, to powinien to robić właśnie w potykających się o rachunki do zapłacenia, małych, niezależny wytwórniach. Mimo, iż nie znalazły one jeszcze odpowiedzi, to stawiam dolary przeciw orzechom, że będą pierwsze. A ich rozwiązania będą skuteczniejsze, wydajniejsze i korzystniejsze dla artystów. Na czym i same labele skorzystają.