Po drodze na teren festiwalowy, w kolejce do wejścia na pole namiotowe mamy już pełen przekrój fryzur i ubiorów. Ale wyraźnie akcentowanych subkultur jest mało. Dziś Jarocin to festiwal z prawdziwego zdarzenia, na jakie do niedawna musieliśmy jeździć do Niemiec, czy Skandynawii. Najcenniejsze w nim jest to, że ma swoją historię (tegoroczny jest jubileuszowym, pierwszy odbył się trzydzieści lat temu) i to czuć, ale ewoluował do imprezy o randze bardzo przyzwoitego, średniego festiwalu europejskiego. O 13:00 na małej scenie, „autobusowej”, rozpoczęły się występy konkursowe młodych grup, wśród których nieźle wypadły Grin Piss i Neony, a natchnął stonowanym i wysmakowanym repertuarem Janek Samołyk z zespołem. Zmagania konkursowe potrwają przez pierwsze dwa dni festiwalu, a trzeciego laureat wystąpi z T.Love na Głównej Scenie.
Po emocjach konkursowych, do których należy zaliczyć uruchomienie stadionowego zraszacza podczas koncertu zespołu Prosto z Chile, był czas na sprawdzenie infrastruktury festiwalowej, z małą gastronomią i ogródkami piwnymi (ceny, liczone w kuponach, jak w czasach prosperity, a nie kryzysu). W ciągu dnia, przed występami gwiazd, to tam głównie toczyło się życie.
Późnym popołudniem, pierwszego dnia, najbardziej emocjonująco zaczęło być podczas koncertu Lao Che. Spięty, na przemian z gitarą i bez, jak zawsze angażował się w 100%, tak jak i Denat wykonujący akrobacje przed laptopem. W zielonej koszulce i z papierosem przypalonym gdzieś w okolicach utworu „Życie jest jak tramwaj” odpłynął kompletnie. wyglądał, jak by był częścią wizuali, których ze względu na dzienne światło Lao nie używało na telebimie. Za to perkusista Dimon grał w eleganckiej koszuli, co przy 35-stopniowym upale świadczy o świetnej technice. Bo nie spłynął. Ani nie zaprezentował się w roli mistera mokrej koszuli. Upał nie przeszkadzał też szczelnie wypełniającej stadion publiczności w rytmicznym tańcu.
Pomiędzy występami kolejnych zespołów na telebimach mogliśmy oglądać fragmenty filmu Leszka Gnoińskiego „Beats Of Freedom”, w dużej mierze o historii Jarocinia. Przy ujęciach z tego samego miejsca, jak wehikułem czasu, przenieśliśmy się do teraźniejszości i – w pierwszej fazie – niezmiernie energetycznego koncertu Biffy Clyro.
Po zwiewnej celtyckiej pieśni na scenę wyskoczyli nabuzowani Szkoci pod wodzą śpiewającego gitarzysty Simona Neila zagrali przekrojowy set, oparty na najbardziej udanych utworach ze swojej prawie piętnastoletniej kariery (nie zabrakło ostatnich hitów, jak „Who’s Got The Match”, czy „The Captain”). Energia pierwszych 30 minut tego występu może się równać chyba tylko z energią wybuchu stu kilo semteksu. Nikt tu nic nie udaje, Simon gra na gitarze klęcząc, wskakuje na głośniki, albo miota się po scenie lub zawisa na mikrofonie… A to wszystko z precyzją alchemika, który właśnie wynalazł eliksir życia i nie chce uronić nawet kropelki z opracowanej receptury. Każdy utwór brzmi niemal dokładnie tak, jak na płytach. Podczas ich występu nad głowami publiczności zaczął unosić się kurz, jakby importowany z 1982 roku… Znowu spowijał wszystko, co przez lata było „znakiem firmowym” Jarocina. Oczywiście nie wziął się znikąd, wzniecili go wszyscy, których porwał występ Biffy Clyro. W ich wykonaniu i przy tej intensywności skojarzenie z The Dillinger Escape Plan jest tym najwłaściwszym. Choć oczywiście zespół Simona Neila jest bardziej piosenkowy. Co podkreślili drugą, bardziej wyciszoną częścią występu.
Niesamowite w ewolucji jarocińskiego festiwalu, a co za tym idzie i muzyki rockowej w Polsce, jest, że doczekaliśmy rodzimych gwiazd, które z powodzeniem mogą grać po takiej petardzie, jak Biffy i wypaść jeszcze lepiej. Hey, jak to ma w zwyczaju podczas promocji płyty „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”, zaczyna bez Nosowskiej. Od syntetycznej części „Vanitas”. Gitary i światła przyspieszają wraz z muzyką, i hipnotyzują – nie tylko fanów – Paweł Krawczyk gra jak w transie. Kiedy już Kaśka pojawia się na scenie, z imponującą blond fryzurą w formie irokeza z warkoczyków, jest jak zawsze nieśmiała między utworami i pełna „zdrowej agresji”, albo „wrodzonego smutku”, kiedy śpiewa. Zaczęła od wspomnień:”Dobry wieczór, Jarocin ma już 30 lat i bardzo nam miło, że tak jest, bo 18 lat temu pojawiliśmy się tu po raz pierwszy, tak po prostu, z domu, przerażeni, z piosenkami bez tekstów… Dopiero przy trzecim, czy czwartym ktoś klasnął i pokazał, że się podobamy.” Większość utworów z wcześniejszych płyt jest lekko stuningowana. A mają już taki wór przebojów, że na każdy kolejny utwór reakcją publiczności jest wspólne śpiewanie i wzniecanie takiego kurzu, jak ciężarówki w rajdzie Paryż – Dakar. Na przyklad w „Sic!”, czy tytułowym z ostatniego albumu. Po każdym szalonym wyrazie uwielbienia ze strony fanów ze sceny padało skromne „No dziękujemy bardzo” zawstydzonej Kaśki. Hey, jako pierwszy tej nocy bisował. Znowu nie zagrali „For Whom The Bell Tolls” Metalliki, na co czekam już z piętnaście lat, ale wszystkim i tak się podobało, bo było „One Of Them”, czy „jedyna nasza wesoła piosenka”, jak zapowiedziała Nosowska „Teksańskiego”.
Ska-P. Hiszpański zespół ska-czadowy. Oktet. W dzien trębacza, Txikitina bardzo często fani prosili do wspólnych zdjęć, na co potężny muzyk chętnie przystawał. Szczególnie, kiedy prosiły dziewczęta. Wieczorem wystąpił w kilcie. Hiszpanie „są w gazie”, po piłkarzach, którzy zdobyli mistrzostwo świata, teraz Ska-P porwało swoją grą. Nie tylko do tańca, choć głównie… Ale liderowi, Pulpulowi, chodzi o coś więcej, niż tylko o doskonałą zabawę, czego dowiódł manifestami, np. pro-palestyńskim, z przemową otym, co dzieje się w Strefie Gazy. Na koniec było już jednak czadowo i śmiesznie, za sprawą happeningu z reflektorami (wszyscy muzycy oświetlali wielkimi lampami publiczność, celując w tych najbardziej rozwrzeszczanych) i obnażaniem się Txikitina.
W żartobliwym nastroju utrzymany był też ostatni koncert na scenie autobusowej, którą około północy zawładnął „złowieszczy” Masturbator. Zespół popularnego w Wielkopolsce Wicia, gra właściwie punk rock, ale w metalowym entourage’u i ze skrajnie „heretyckimi” tekstami.
Idealnym zwieńczeniem pierwszego dnia jubileuszowego Jarocina był koncert Dezertera. Jedynego, który wiernie trzyma się punkowej stylistyki, występował podczas pierwszego festiwalu (jeszcze jako SS-20) i nieprzerwanie gra do dziś. Weterani (trzymający się wspaniale), Krzysiek Grabowski i Robal, czyli Robert Matera z wspierającym ich od dekady na basie Jackiem Chrzanowskim, zaprezentowali spektakl, z oszałamiającą choreografią i muzyką, która na żywo nabiera jeszcze większej mocy . Dominującym wystrojem sceny był telewizor marki Kłam TV. A właściwie scena była telewizorem!
Ogromny ekran został wycięty w gigantycznej makiecie „skrzynki” starodawnego telewizora. Na nim – czyli na scenie – zainstalował się zespół. A wokół znajdowały się suwaki, jak do regulacji kontrastu, czy głośności, tu opisane jako „ściemnianie”, „manipulacja”, „pranie mózgu” i „hałas’. Krzysiek Grabowski wyniesiony na swoje miejsce – bardzo wysoko – a za jego plecami slajdy z obrazem kontrolnym i starosocjalistycznymi hasłami (były też kartki na wódkę i slogan „Kupuj częściej!”). Fantastyczny pomysł z „oprawą telewizyjną” nie zdominował muzyki. Były nowsze utwory, jak „Zabójca czasu”, ale i klasyki, które pojawiały się co kilka nowych kawałków, jak „Spytaj milicjanta”, czy „Ku przyszłości” ze zmienionym tekstem, z „towarzyszu” na „kapitalisto miły”. Koncert trwał ponad dwie godziny i chyba nikomu nie pozwolił wątpić w dobrą kondycję Dezertera. Tak, jak i aktualna forma jarocińskiego festiwalu, choć zupełnie inna od tego pierwszego, jest znowu wysoka.