„Nieważne, czy słuchacie thrash metalu, death metalu, czy pussy metalu! Ważne, że tu jesteście i hałasujecie z nami!” – tak Maurizio Iacono, wokalista Kataklysm, zachęcał do zabawy fanów różnych gatunków metalu, zgromadzonych w Progresji.
Wciąż upalny, wtorkowy wieczór, fani metalu w stolicy mogli spędzić tylko w tym miejscu. Kultowa warszawska scena gościła tym razem kultowe zespoły z Kutna (Alastor), Trondheim (Keep Of Kalessin), Montrealu i Chicago (Kataklysm), oraz San Francisco (Death Angel). W końcówce występu Alastora, kiedy Robert Stankiewicz żegnał się z publicznością, na sali było może sto osób. Ale to creme de la creme ekstraklasy polskiej publiczności. Ta setka robiła więcej hałasu i ruchu, niż pełny stadion fanów RHCP. Podczas występu, często odwiedzających nasz kraj, popularnych „Kalesonów”, ta liczba już się podwoiła, a jakość reakcji nadal była wzorcowa.
Keep Of Kalessin zagrali może nie porywająco, ale bardzo przyzwoicie. Ich nowoczesny black metal, z gitarami brzmiącymi bardziej soczyście niż u innych norweskich kapel, przekonał na tyle dużo osób przybyłych na ten koncert, że na ścianach wewnątrz klubu zaczynało się już wyczuwać wilgoć. Grali regularne supportowe pół godziny z obciachem, głównie z ubiegłorocznej płyty „Kolossus”. Tylko, nawet biorąc pod uwagę rolę rozgrzewacza, jakoś tak cicho…
Trasa koncertowa „Summer Madness 2009” rządzi się swoimi prawami i nie nam, maluczkim, ustalać kolejność występowania poszczególnych zespołów. Chociaż… W pewnym sensie publika Progresji zasygnalizowała, że umieszczenie w roli gwiazdy deathmetalowców z Kataklysm nie było najlepszym pomysłem. Bo większość za zespół wieczoru uznała Death Angel. Kalifornijscy wterani thrashu wystąpili z nową sekcją rytmiczną. Wprawdzie oficjalnie perkusista Will Carroll (bębnił m.in. w Machine Head) zastępuje Andy’ego Galeona tylko na koncertach, ale faktem jest, że z pierwotnego składu na scenie widzimy już tylko Marka i Roba. Basista Sammy Diosdado niektórym z uczestników imprezy kojarzył się z młodym Hetfieldem, ale kiedy po występie kręcił się w okolicach baru, okazało się, że do James’a brakuje mu dobrych pięć cali wzrostu..;)
Za to ekstremalnie długie dready wokalisty Death Angel równają do długości jego przemówień między utworami. Opowiada o swoich wrażeniach z wcześniejszych wizyt w Polsce, zachwyca się reakcjami publiczności i powtarza, jacy jesteśmy piękni. Wszystko to w ekspresyjnym, thrashmetalowym stylu, co czasem przypomina śpiewanie acapella. Program występu obejmował przede wszystkim utwory nagrane po reaktywacji i dwie perły z „Act III” – „Seemingly Endless Time” i „Stop”. Także klsyki z debiutanckiej płyty na koniec, instrumentalne „The Ultra-Violence”, które „trzej muszkieterowie” z gitarami grali stojąc blisko siebie na środku sceny, jak Trzej Tenorzy, i „Kill As One”. Był też jeden premierowy utwór, o którym można powiedzieć, że żre, ale nie połyka. Tak, czy owak, tym koncertem ekipa z San Francisco potwierdziła, że bez względu na miejsce i skład, w jakim gra, zawsze robi to doskonale. Ciągły ruch na scenie (w tym ukropie!) i idealne odegranie wszystkich partii instrumentalnych już by wystarczyły do takiej oceny. A były jeszcze m.in. mini popisy solowe w finale, gdzie każdy grał mikro-improwizację (William na przykład wplatając do swojej wstęp do „Run To The Hills” Iron Maiden), czy lekko przearanżowane starsze utwory.
Zgodnie z obietnicą, daną pod koniec ubiegłego roku, przed koncertem Morbid Angel, kiedy Kataklysm grał króciótki set, pojawili się u nas ponownie w roli gwiazdy. Średnie tempa i potęga brzmienia kawałków Katkalysm świetnie sprawdziłyby się jako wsparcie przed koncertem Death Angel. Po nim były OK., ale gdyby nie błyskotliwa konferansjerka Maurizio, to byłyby tylko OK. Poczucie humoru frontmana Kataklysm sprawiło, że zupełnie inaczej odbierało się ich deathmetalowe naparzanie. Przed jednym z wcześniejszych utworów, kiedy jeszcze chcieli być „najszybszym zespołem świata”, „The Unholy Signature”, Iacono rzucił do publicznoći „Jesteście gotowi na przwdziwy death metal?!”, a do perkusisty „Max! Zastrzel ich!”. Co kolega Duhamel uczynił celnie i skrupulatnie. Do tego doszło tartaczne mielenie jedynej gitary w składzie i gęsta gra basu, co w połączeniu ze specyficznym growlingiem Maurizio sprawiło sporo radości wszystkim, którzy zdecydowali się zostać w Progresji po spotkaniu z Death Angel. Kataklysm, po osiemnastu latach grania, z pewnością jest dojrzałym i dobrym zespołem. Ale nie ekscytuje tak, jak ich starsi thrashmetalowi koledzy z San Francisco.