Tak się robi hip-hop… w duecie

Jednorazowe błyski i wieloletnie sagi.


2014.01.22

opublikował:

Tak się robi hip-hop… w duecie

Moda na duety trwa nadal. Zapoczątkowana ubiegłorocznymi wydawnictwami Ostrego i Hadesa, Tedego i Dioxa czy Miuosha i Onara, przyniosła właśnie kolejny tego typu projekt: Rh-. Impulsem do napisania tego tekstu nie było jednak do końca to, co się dzieje na naszym podwórku, ale wieści dobiegające nas zza Oceanu. Kilka dni temu w sieci pojawiła się informacja, że legendarni Outkast reaktywują się nie tylko na serię kilkudziesięciu koncertów, ale też planują wydanie nowej, pierwszej od ośmiu lat płyty. Niestety, nie zdążyliśmy się na dobre zachwycić tą wspaniałą nowiną, a już pojawił się komunikat dementujący te pogłoski.

Powrót Outkast po kilkuletniej nieobecności dał jednak do myślenia. Zacząłem się zastanawiać nad duetami, które niegdyś (niektóre nawet całkiem niedawno) święciły triumfy na polskiej scenie. W efekcie powstał poniższy ranking najciekawszych kooperacji dwóch raperów. Takich, które zabłysnęły w pewnym momencie historii i nikt nie oczekuje, że ta chwila się powtórzy. Ale też takich, które zachwyciły nie do końca zrealizowanym potencjałem.

Zdaję sobie sprawę, że nieobecność niektórych wykonawców może dziwić. Np. już słyszę głosy: „A gdzie klasyczny Grammatik?!”. Ano pytanie, czy Grammatik w czasach, gdy był klasyczny, był rzeczywiście duetem. Jasne, przez lata trzon tworzyło dwóch raperów, ale trudno sobie wyobrazić „Światła miasta” bez wspaniałych zwrotek Asha, o bitach Noona już nie wspominając. Wydaje mi się zresztą, że decyzja o rozwiązaniu zespołu przed kilkoma laty była najlepszą, jaką Eldo i Juzek mogli podjąć. „Podróże” pokazały, że czas poświęcony na zwrotki tego drugiego był czasem straconym; o wiele bardziej chce się słuchać Eldoki albo solo, albo w kombinacji z innymi, równie zdolnymi MCs (Parias).

Brudne Serca

Choć nie mają na swoim koncie żadnego pełnowymiarowego wydawnictwa (ani legalnego, ani nielegalnego; tylko bootlegi), Brudne Serca to i tak najbardziej uznany duet polskiego podziemia. Ale powodem, dla którego Smarki Smark i Zkibwoy się tutaj znaleźli, nie jest tylko popularność, mierzona w życzeniach, jakie rokrocznie fani ślą do Gorzowa w nadziei na wigilijny prezent. Wartość BRD należy mierzyć szeroką orbitą wpływów, w którą wpadł już niejeden dobrze zapowiadający się MCs. Jeśli porównuje się dziś kogoś do Smarka lub Jobiksa, wiedz, że chodzi o rap szorstki, osiedlowy, ale też cholernie błyskotliwy i technicznie więcej niż nienaganny. Taki, który piętnaście lat temu miałby aspiracje, by znaleźć się zarówno na „Ciemnej”, jak i „Jasnej Stronie” Volta, ewentualnie skłonny do współpracy z Peją i Wankzem zarazem.

{reklama-hh}

JedenSiedem

Wątek JedenSiedem co jakiś czas powraca na naszych łamach. I pewnie jeszcze nie raz i nie dwa się pojawi, bo „Wielka niewiadoma” to jeden z najbardziej niedocenionych albumów w polskim hip-hopie. W czasach, gdy warszawska scena dzieliła się na ciemną i jasną, białostocki duet nagrał krążek, na którym rzeczywistość może i jest malowana czarnymi kolorami (choć dalekimi od depresyjności – patrz „Na dachu bloku”), ale plastyczność opisu, skala emocji i zimne, precyzyjne style powinny zadowolić także tych, którzy szukali i szukają w rapie czegoś więcej niż bezmyślnych, kwadratowych opowieści z ulicy. Czas pokazał, że to Pih był tym bardziej utalentowanym (a przynajmniej bardziej zdeterminowanym) MC, ale w 2000 roku jego współpraca z Tymim układała się równie dobrze jak ta Eldoki z Jotuzem. Nawet dziś „Wielka niewiadoma” wydaje się bardziej bezkompromisowa niż praktycznie wszystko, co Pih później wydał (wyłączając „Kwiaty zła”). Zresztą, o czym my mówimy – porównywać tamten album ze wszystkimi „Dowodami rzeczowymi” to jak kłócić się na temat wyższości „Taksówkarza” nad „Martwym złem”.

Płomień 81

Płomień 81 nie zawsze pojawiał się w dobrych momentach. Np. „Historie z sąsiedztwa”, piekielnie nierówne, trafiły na rynek w momencie, gdy solowe kariery Pezeta  i Onara zaczynały nabierać sensu – obaj wydali właśnie swoje najlepsze krążki w karierze („Muzyka poważna”, „Osobiście”). Tamten krążek P81 był więc niejako krokiem wstecz, ścisłym powrotem na osiedla, ale że MCs zdążyli dorosnąć od czasu „Naszych dni”, to materiał w wielu aspektach się bronił i dziś chyba prezentuje się nawet lepiej niż w dniu premiery. Dziś na powrót tego duetu szczególnie warto czekać, bo może on być czymś więcej niż koleżeńskim wybrykiem dwóch raperów w formie. Obaj w ostatnich latach wpadli w gęsty muł – własnych ambicji (Pezet i jego brytyjskie próby) i nudnego, nieznośnego samozadowolenia (Onar). Płomień 81 mógłby być więc szansą, powiewem świeżego powietrza. Powrotem do sprawdzonej stylistyki, ale na nowych warunkach, z cięższym bagażem doświadczeń. Niewiele jest równie naturalnych duetów na polskiej scenie. Nawet na wspólnej płycie Pezeta i Małolata nie słychać było tak dobrze chemii jak na P81.

Warszafski Deszcz

Gdy się przyjrzeć ostatnim poczynaniom Tedego, można odnieść wrażenie, że wszelkie większe kooperacje rezerwuje on sobie na płyty klasyczne, boom-bapowe – tylko po to, by zaspokoić głód części słuchaczy, a następnie móc się koncentrować na nowszych brzmieniach przy okazji solowej działalności. Ostatnie dwa albumy WFD i projekt z Dioxem to potwierdzają. Jeśli kolejny Warszafski Deszcz – o ile powstanie – ma być utrzymany znów we wspominkowym retro klimacie… i tak warto czekać. Nikt jak Tede nie potrafi rapować o latach 90., trudno też o bardziej porywający duet jak ten z Numerem. Dla wielu słowo „porywający” jest pewnie ostatnim słowem, który skojarzy im się z N1, ale wystarczy posłuchać dwóch ostatnich krążków WFD, by przekonać się, że ta krzyżówka stylów naprawdę ma kopa. Szczególnie że panowie lubią na mikrofonie wchodzić sobie w słowo, wzajemnie dopingować, dzielić się wersami, ale nie zwrotkami. WFD więc zawsze spoko, ale chciałoby się usłyszeć ten duet na czymś bardziej zróżnicowanym i odległym od nowojorskich złotych lat 90.

Flexxip

Co przesądza o wielkości duetu? Sytuacja, w której ilość podobieństw i różnic jest niemalże taka sama. Przez pewien czas pokutowała opinia, że Emil Blef to bardziej poetyckie, liryczne uzupełnienie bezczelnego Mesa. Nic z tych rzeczy. Jasne – ich style diametralnie się różnią. W czasach „Fachu” Mes skłaniał się ku klasycznemu, nowojorskiemu rapowaniu (choć nie zawsze na nowojorskich bitach), dalekiego od południowych czy śpiewanych naleciałości, z których znamy go dzisiaj. Blef z kolei już wtedy miał tendencję do łamania flow, rzucania rymów w nieoczywistych momentach, no i – co trzeba mu oddać – lekkiego nasycenia poetyckim pierwiastkiem (ale nie w takim stopniu jak np. Ash). Dopiero po latach odkryłem kunszt tego trudnego, niebanalnego rapu (trzeba tu przypomnieć solówkę „Mam taką twarz”, niesłusznie zapomnianą, a to kawał naprawdę świetnego hip-hopu w różnej stylistyce). Tyle różnic. Wróćmy jednak do podobieństw. Drogi Mesa i Blefa stykały się przede wszystkim na poziomie tekstowym. Zamiast babrać się w opisach, oddajmy może głos samym raperom, którzy świetnie wyłożyli kwestie, które widzą podobnie:

Polecane