Do weteranów ze Stanów dołączyły polskie grupy. Obrazoburczy Behemoth, oraz kompletnie obłąkani faceci z Frontside na dodatkowej scenie „autobusowej” (przed nimi zaprezentowały się też Diary Of Sorrow i Materia). Nergal z kolegami w nowych makijażach, zaczął punktualnie o 15:55, od „Ov Fire And The Void”. Swoistym „The Best Of…” Behemoth usatysfakcjonował swoich najwierniejszych fanów i bardziej przypadkowych widzów. Oglądała ich jakaś połowa założonej na cały festiwal publiczności. Co najmniej 30 tysięcy, jak na death metalowy koncert to piękny rekord…
Bardzo miłą niespodziankę zrobił reaktywowany, żeby nie powiedzieć reanimowany, Anthrax. Do ostatnich tygodni trwały roszady na stanowisku wokalisty. Niby od początku tego roku podczas pojedynczych sztuk śpiewał John Bush, z którym już w Polsce widzieliśmy ekipę Scotta Iana. Tymczasem, miesiąc temu gruchnęła wieść, że po wspominkowych koncertach, które miały być jednorazową przygodą ubiegłego lata, do Antraxu wraca Joey Belladonna. I, jak się okazało, to był strzał w dziesiątkę! Scenografia miała nas przenieść do fantastycznego 1986 roku, tak jak i „Madhouse” z wydanego wtedy albumu „Among The Living”. To w obecnej sytuacji jedyny, ale i doskonały pomysł. Szczególnie, że wówczas nie mieli szansy tak potężnie zabrzmieć. Joey wyznał, że jest w Polsce pierwszy raz i obiecał, że teraz Anthrax wróci już na poważnie. Trzymamy za słowo. Poza dość statycznym gitarzystą (jedynym spoza składu, znanego z lat 80.) Robem Caggiano i – co było do przewidzenia – perkusistą Charliem Benante, pozostali muzycy ganiali po scenie, nie roniąc nic z łatwo rozpoznawalnych, klasycznych partii najlepszych utworów Anthraxu. Był też obustronny kompletny amok podczas „Indians”oraz fragment „Heaven & Hell”, odśpiewany przez Belladonne bardzo blisko oryginału Black Sabbath z Ronniem Jamesem Dio. Joey wskazując na niebo, bez słów zadedykował go zmarłemu niedawno Małemu Wielkiemu Mistrzowi. Wspaniały gest. Widać i słychać, że nowojorczycy świetnie się bawią, bo niemożliwe, żeby aż tak dobrze udawali. Anthrax wypadł nadspodziewanie dobrze.
Przed startem Megadeth była wciąż nadzieja na zaprezentowanie całej, powszechnie wielbionej, płyty „Rust In Peace”, którą grali w czasie zakończonego miesiąc temu amerykańskiego tournee. Kiedy Mustaine wyszedł podczas „51” TSA puszczanego z płyty, dokładnie przy słowach „mój przyjacielu”, wszyscy zamarli. Realizator wyciszył też Marka Piekarczyka… Triumfalnie unieśli ręce i zaczęli grać… „Holy Wars” z „Rust In Peace”! Radość graniczyła z ekstazą. David Ellefson wrócił już na dobre, a właściwie wyglądał, jakby nigdzie z Megadeth nie odchodził. Praktycznie bez przerwy, aby nie uronić ani sekundy, zespół zaprezentował kolejne części dzieła sprzed 20 lat. Natychmiast po ostatniej solówce „hangarowej” zaczęli grać `Take No Prisoners”, bez „dziękuję”, czy „dzień dobry”. I bardzo dobrze, bo nie zebraliśmy się tu na wymianę uprzejmości. Dzięki temu zdążyli zagrać całą „Rust In Peace”, zmieścić jeszcze nową piosenkę, „Headcrusher” i najbardziej przebojowe klasyki – „Symphony Of Destruction” i “Peace Wells”. Wokal Mustaine’a jak zwykle brzmiał dziwnie, tak, jak muzycznie Megadeth niezmiennie zaprezentował się bez zarzutu. Na granicy wirtuozerii. Dostaliśmy znakomite, najbardziej thrash metalowe, techniczne kilkanaście minut czadu. Co ciekawe, Megadeth brzmieli ciszej niż Anthrax…
Slayer nie musiał grać starych utworów, żeby zabrzmieć rasowo. Czy groźnie. Albo wybitnie thrash metalowo. A to dlatego, że nigdy nie zszedł poniżej bardzo wysokiego poziomu wykonawczego i takiejż szybkości i brutalności. Aż żal, że słońce jeszcze świeciło, kiedy grali `World Painted Blood`, tytułowy utwór z najnowszej, ubiegłorocznej płyty. To był pierwszy koncert Slayera w moim zyciu, po którym miał ktoś jeszcze wystąpić. Obrzydliwe uczucie..:) Dla odmiany zabawnie i pomysłowo wyglądało nazwisko Jeffa Hannemana, wpisane w logo piwowarskiego potentata na gitarze, na której grał. Brzmienie bębnów i gitar, jak przez ostatnie ćwierć wieku, wgniatało w murawę. Dobrze, że tak rzadko słuchamy Slayera, stojąc na trawie… Dzielny rehabilitant, Tom Araya, podczas „War Ensamble” powstrzymywał się, żeby wypełniać zalecenia lekarza i nie machać głową. Nadrabiał za niego Kerry King. Podczas „Hate Worldwide”, kolejnej nowej „piosence” tak samo, jak i przy pozostałych, co jest naprawdę imponujące, zważywszy na to, że jest łysy i efekt machania uzyskuje wykonując więcej ruchów głową, niż długowłosi. „Dead Skin Mask” najpierw zafunkcjonowało jako melodeklamacja, zanim rozkwitło potępieńczym motywem gitarowym. Tom Araya, pogodny i dobrze wychowany, to także jedyny człowiek, który z uśmiechem na ustach wypowiada słowa „Aushwitz, The Meaning Of Pain”. Tak, bez zbędnych pieszczot i bez zapowiedzi, zagrali „Angel Of Death”. Zgromadzona na lotnisku publiczność po raz pierwszy tego wieczora niemal odleciała. Przed „Mandatory Suicie” Tom podziękował za tak liczne przybycie. Nadal uprzejmie wyraził też przekonanie, że resztę wieczoru będziemy mieć równie udaną. Zbędna kurtuazja. „Chemical Warfare” połączone z „Mandatory Suicie” wypadło genialnie. Ten utwór, mimo że powstał ponad 26 lat temu wciąż zachwyca i nie daje po sobie poznać tego wieku. „South Of Heaven” po krótkiej pauzie na otarcie potu z czoła zabrzmiało jak introdukcja do Apokalipsy. Którą w finale była obłędna wersja „Raigning Blond”. Dla mnie to najbardziej poruszający koncert wieczoru. Pełen nieprzeciętnego kunsztu wykonawczego i ponadczasowych kompozycji. Absolutnie nie mogło więc dziwić, że spora część z 70 tysięcy ludzi, zdzierała sobie gardła krzycząc „Slayer”! Ja też:)
Najwięcej sympatyków na bemowskim lotnisku miała jednak Metallica. O ile jeszcze dwadzieścia parę lat temu wcale mnie to nie dziwiło, to w 2010 roku muszę już tłumaczyć sobie fenomen zespołu Larsa Ulricha sentymentem, prostotą przekazu i pozamuzycznymi aspektami. A może to tylko ja nie dostrzegam magii… Fakt, że podniosły temat Ennio Morricone z filmu „Dobry, Zły i Brzydki” nadal brzmi wzniośle. Racja, że przy wciąż jeszcze nie kompletnej ciemności, „Creeping Death” wydaje się potężny i mroczny. Ale niestety, podobnie, jak w przypadku Slayera, wszystko to od lat nie ulega zmianie. Tylko u Slayera to są plusy, a w Metallice… Basista jako jedyny naprawdę się stara. Perkusista wręcz przeciwnie, a gitarzyści są gdzieś pośrodku. Przy czym o ile Hammett drobne wpadki stara się tuszować niestandardowymi zagrywkami, to Hetfield swoje maskuje śmiechem i tekstami w stylu „Witam na największym metalowym przedstawieniu świata!”. Co nastąpiło przed `For Whom The Bell Tolls`. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie uważam, że Metallica się skończyła. Nie jestem też frustratem, który ma zespół i zazdrości, że nie umie skomponować choćby ćwierci „Fade To Black”. Kochałem ten zespół miłością należną im za lata doznań, których nie doświadczyłem od niejednej kobiety. Jednak od pewnego czasu, mimo usilnych starań, nie są w stanie swoją twórczością, czy działalnością sceniczną sprowokować czegokolwiek poza życzliwym „OK”. Najnowsze utwory, chaotyczne i pozbawione charakterystycznych motywów, spowodowały, że nawet świetna, wielonarodowa publiczność przycichła i oklapła. Po „That Was Just Your Life” i „Cyanide” na szczęście nastąpił czas przemowy. James wyjodłował „O moj Boże, Warszawo, wiecie co tu się w tej chwili dzieje? Wracamy do starych czasów. A wy razem z nami!”. Po takim wstępie liczyłem co najmniej na wejście na scenę Dave’a Mustaine’a. A usłyszeliśmy, jak przez ostatnie 28 lat „Four Horseman”, z mylącym się z coraz mniejszym wdziękiem Ulrichem. Jak przez ostatnie 20 lat. I wcale go nie potępiam. Jestem pewien, że sam, jeżdżąc na próbę swojej kapeli sportowym superautem, nie mógłbym się w pełni skoncentrować na komponowaniu kolejnego protest songu, tak jak podczas całonocnych debat o niesprawiedliwości społecznej i batalii z uporczywym trądzikiem, trzydzieści lat wcześniej. To oczywiste. Dlatego staram się i radzę to wszystkim, którzy trafią na koncert Metalliki, czerpać jak najwięcej radości z tych genialnych, melodyjnych, potężnych, niemal bogoojczyźnianych hymnów. Wzruszajmy się przy „Welcom Home” i „One”. Przechodźmy do porządku dziennego nad pomyłkami Larsa i krzyczmy zgodnie „Master! Master!” podczas „Master Of Puppets”. A może naszą energią i entuzjazmem jeszcze raz uda nam się zarazić tych naszych ukochanych, acz coraz bardziej zblazowanych Czterech Jeźdźców. Oczywiście Metallica miała imponującą oprawę pirotechniczną i świetlną. Słupy ognia, strzelające podczas „Fuel” i kilku innych utworów, miały dobre trzydzieści metrów. Fajnie też obserwować specyficzny kuco-krok Roba Trujillo i słuchać, jak „nie wyhamowuje” po „Sad But True”, robiąc basowe fikołki jeszcze przez kilkanaście sekund.
Równie przyjemnie jest mieć świadomość, że uczestniczyło się w wydarzeniu przełomowym. Historycznym i doniosłym, dzięki swojej wyjątkowości. Metallica (w jakiej formie by nie była, to przecież Metallica!), Slayer, Megadeth i Anthrax skonfrontowały się na jednej scenie. Po raz pierwszy zagrali właśnie w Polsce! Jeśli to zobaczyliście i usłyszeliście, jesteście częścią historii. Warto było.