Piątkowa pogoda w Gdyni (od rana skwar) sugerowała, że taka sama będzie atmosfera na open`erowych koncertach. Początek występu Foals jednak na to nie wskazywał – rozpoczęli od dość stonowanych utworów, którym trudno było coś zarzucić prócz tego, że niezbyt nadawały się na otwarcie występu festiwalowego. Przy okazji występu Interpol pisałem o przykuwającym uwagę i nudnym indie rocku – połowa koncertu Foals należała według mnie do tej drugiej kategorii. Od początku jednak świetne wrażenie sprawiał minimalistyczny, powtarzalny styl gry na gitarze Yannisa Philippakisa oraz dancepunkowa, rozedrgana perkusja Jacka Bevana. Występ na dobre zaczął się jednak przy garażowym „Providence”, podczas którego to utworu lider Foals po raz pierwszy wszedł na barierki oddzielające scenę od publiki (z dłuższym slalom w tłumie poczekał na koniec występu). Od tego utworu sprzężenia coraz częściej psuły indie rockowe schematy utworów, a apogeum szaleństwa koncert osiągnął przy „Inhaler”, przed którym Philippakis wydarł się na fanów jak Phil Anselmo z Pantery („Are you fuckin` ready?!”). Na zakończenie zagrali „Two Steps, Twice” pochodzące z ich debiutu – zaczęło się jak Battles, a skończyło w rejonach noise rocka, który porwał do tańca całą publiczność. Ostatecznie był to bardzo dobry koncert.
Za to fragment występu Meli Koteluk, który udało mi się wysłuchać, nie nastrajał pozytywnie. Ciesząca się w ostatnich miesiącach stale rosnącą popularnością wokalistka dała koncert, który pasował momentami do stylistyki Festiwalu w Sopocie 2014: banalny pop rock dryfujący momentami w rejony folku. Na tle reszty utworów wyróżniało się „Nie zasypiaj”, zakończone – niestety -perkusyjnym solo w stylu cyrkowych popisów Larsa Ulricha…
{sklep-cgm}
Komunikat informujący o tym, że Jack White nie życzy sobie nagrywania jego koncertu i robienia mu zdjęć, przygotował publiczność na to, czego miała doświadczyć przez następne półtorej godziny. Zaczęło się od „High Ball Stepper” z najnowszej płyty White`a, które wskazało kierunek całego występu. Z wyjątkiem kilku ballad (m.in. „We Are Going To Be Friends”) cały występ wypełniony był samymi ostrymi utworami – zespół nie dawał wytchnienia szalejącej publiczności, bo przerwy między utworami były bardzo krótkie. Usłyszeliśmy m.in. „Lazaretto”, „Icky Thump” i „Sixteen Saltines”, które na żywo pełne były nonszalanckiego brudu niesamowicie podkręcającego zachowania publiki. Nie zabrakło również repertuaru The Raconteurs – bez riffu „Steady As She Goes” koncert byłby trochę gorszy. Zdarty głos Jacka White`a sprawiał wrażenie, jak gdyby był przygotowany po to, aby jeszcze mocniej uderzyć w uszy fanów – słabsza forma wokalna wpłynęła niekorzystnie na wykonanie „Would You Fight For My Love”. Zachowanie samego wokalisty miało bardzo wiele wspólnego z gwiazdorskim zadzieraniem nosa (ignorowanie fanki, która podbiegła do niego pod koniec koncertu, rzucanie ze sceny zdjęć robionych sobie Polaroidem), co paradoksalnie budowało jeszcze mocniej atmosferę wielkiego, rockowego święta. Najpiękniejsze były jednak jazgotliwe, nerwowe solówki White`a, sprawiające wrażenie, jakby służyły muzykowi do niszczenia swojej gitary. A po ostatnim utworze, „Seven Nation Army”, pięknie odśpiewanym przez niemal cały tłum uczestniczący w koncercie, zespół szybko się pożegnał i nie wrócił już na bisy. Po tym geście rockowej buty było jasne – open`erowa publiczność doświadczyła hołdu dla rockowych występów, ze wszystkimi obowiązkowymi elementami.
Po tym występie Jacka White`a koncert Lykke Li był jak balsam. Wokalistka, jak to trafnie określiła jedna ze słuchaczek, „grała kołysanki” – głównie z najnowszego „I Never Learn”. Wokal artystki, z początku brzmiący słabiej niż na albumach, rozgrzał się po kilku piosenkach, aby z pełnią sił zabrzmieć w „Never Gonna Love Again”. Głos Lykke Li skutecznie ochłodził rozgrzane całodniowym upałem oraz wieczornym występem White`a głowy festiwalowiczów.