Punk -> MUDHONEY -> Grunge

Faworyci Kurta Cobaina zagrali w Warszawie


2009.10.17

opublikował:

Punk -> MUDHONEY -> Grunge

Legenda Seattle, zespół bez którego najprawdopodobniej nie byłoby grunge`u, zagrał jedyny koncert w Polsce.

Przyjechali do nas z Paryża. Francuzi nie przyjęli ich chyba zbyt wylewnie, bo wyglądali na zaskoczonych aż tak gorącym przyjęciem w Proximie. Jak na legendarny zespół, hołubiony przez muzyków Nirvany, Soundgarden, czy Pearl Jam, są aż nadto normalni i bezpretensjonalni.

Jako jedni z nielicznych, którzy właściwie od końca lat osiemdziesiątych grają nieprzerwanie (wyłączając lekką zadyszkę na przełomie wieków), Mudhoney dość regularnie wydają też płyty. Nie zdziwili więc specjalnie zaczynając kilkoma nowszymi utworami, wśród których znalazły się „I`m Now”, czy „The Lucky Ones” z ostatniego albumu. Uderzające, jak skromnymi środkami wyrazu operują muzycy na scenie. Grają „anty-show”, bez jarmarcznego blichtru i jakiejkolwiek scenografii. Same kompozycje też pozostają ledwie śladowo urozmaicone nieznanymi z płyt wstawkami, czy spontanicznymi, ale bardzo oszczędnie wydzielanymi ozdobnikami aranżacyjnymi. Zamiast upiększeń pojawiają się wręcz motywy zubożające jeszcze pierwotny charakter tych kawałków. 

Mark Arm, przez pierwsze pół godziny tylko spiewający, później także gitarzysta, poza kilkoma zdawkowymi „Thanks, kids!” praktycznie nie reagował na szaleńczy aplauz od początku setu. Jakby nie chciał do siebie dopuścić myśli o uwielbieniu fanów. Równie wstrzemięźliwie zachowywał się mocno skupiony na swoim instrumencie Steve Turner, którego jazgotliwe solówki są jednym ze znaków rozpoznawczych Mudhoney. Także bębniarz, Dan Peters, po prostu robił swoje, a szeroko uśmiechnięty był jedynie, najmłodszy stażem, basista – Guy Maddison – w Mudhoney od dziesięciu lat.

Wspaniałą atmosferę koncertu kreowali niestrudzenie fani nie tylko Mudhoney, ale chyba całego nurtu, który dzięki nim powstał w Seattle. Spory udział w wytworzeniu odpowiedniego klimatu imprezy mieli też chłopcy z The Black Tapes, grającego support. I to grającego coraz bardziej energetycznie. Od ostatniego razu kiedy ich widziałem, zaostrzyli brzmienie, a złagodzili nastwaienie do publiczności. Zagrali materiał ze swojej debiutanckiej płyty, zatytuowanej nazwą kapeli. Image zunifikowali z alternatywną sceną, i nie noszą już zawadiackich czapek oprychówek. Grają tylko swojego chuligańskiego rockandrolla z takim zaangażowaniem, że momentami ocierają się wręcz o hardcore. Bo punkową ekspresję ich muzyka ma przez cały czas.

Zresztą punkowa ekspresja jest tym, co łączy występ obu grup. Wracając do gwiazdy wieczoru. W czasie „Obliviona” dość progresywnego i z wyjątkowo złożoną partią wokalną, Mudhoney wydali mi się zespołem, który świadomie nie wykorzystuje całego swojego potencjału. Mark wcale nie jest takim sobie krzykaczem, choć w większości utworów stara się brzmieć jak punkowy wokalista, albo punkowy wokalista na opiatach (w wolniejszych fragmentach). A mógłby śpiewać. Trochę inaczej wygląda sprawa z gitarzystą i sekcją rytmiczną. Mogłoby się wydawać, że ich ewolucja z punkowej prostoty jeszcze trwa, o czym mogą chociażby świadczyć dwa podejścia do rozpoczęcia „Good Enough”, które przez osiemnaście lat od powstania mogliby już grać w odrobinę bardziej wirtuozerski sposób. Ale potrafią też zagrać bardziej wyrafinowanie, co pokazali w „Let It Slide”. Ciekawostką piątkowego wieczoru jest, że kilka godzin później, na innym koncercie w Warszawie, duński gitarzysta zespołu Who Made Who zagrał ten utwór Mudhoney robiąc wokół niego niemal cyrkowe show. Być może też był w Proximie i, jak niżej podpisany i dobre trzy setki publiczności spragnionej organicznego rocka, bawił się świetnie podczas tego koncertu.

Polecane

Share This