Polski hip-hop – zaskoczenia i rozczarowania

Autorskie podsumowanie 2013 roku – cz. 1.


2013.12.31

opublikował:

Polski hip-hop – zaskoczenia i rozczarowania

Rozpoczynamy dziś cykl podsumowujący polski hip-hop w 2013 roku. W najbliższych dniach opublikujemy na łamach CGM.pl listę najlepszych raperów, producentów, singli i albumów wydanych na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy.

Zaczynamy jednak od wydarzeń, o których było głośno (choć nie zawsze powinno być) w 2013 roku.

Zaskoczenia:

1. Diamentowa Płyta Donatana

Zaskoczenie, które znajduje potwierdzenie w statystykach. „Równonoc” (na zdjęciu okładka płyty) Donatana to pierwszy w historii polskiego hip-hopu album, który dobił do statusu Diamentowej Płyty. Sukces ten tym samym potwierdził nadzwyczajną pozycję tego gatunku na rodzimym rynku muzycznym. Gdy rap ostatni raz przeżywał tak wielką falę popularności – a były to okolice 2004 roku – kojarzono go głównie z takimi nazwami jak Verba, JedenOsiemL i Doniu. Dziś hip-hopowcy nie muszą się już wstydzić za swoją sławę. Na listach sprzedaży reprezentują ich całkiem zacne nazwiska, a zdobywca tego najważniejszego wyróżnienia to przecież dobry, utalentowany producent, który nagrał niezły (ale daleki od wybitności) album. Zresztą, jeśli spojrzymy na nazwiska, które przewinęły się przy produkcji „Równonocy”, okaże się, że – parafrazując klasyka – „wygrał hip-hop”, który tym razem przybrał twarz Donatana.

2. Ksiądz Jakub Bartczak

Mijający rok w hip-hopie upłynął pod znakiem krzyża. O promocję chrześcijańskich wartości zadbały dwie wyraziste postaci. Najpierw dowiedzieliśmy się o nawróceniu Mediuma, który nie dość że rozstał się z dużą wytwórnią (Asfalt), to po kilku miesiącach podjął decyzję o zmianie pseudonimu (Tau). Mniej więcej w tym samym czasie swoją debiutancką EP-kę „Powołanie” wydał ks. Jakub Bartczak. Umiejętności Mediuma na ogół się nie kwestionuje, więc wieść, że tematyczny zwrot nie pociągnął za sobą spadku poziomu artystycznego, trudno uznać za zaskoczenie. Natomiast przypadek ks. Bartczaka jest niezwykły. Jeszcze nim wstąpił do seminarium, animował wrocławską scenę rapową (pamiętacie WN Drutz?), ale dopiero kombinacja tych dwóch rzadko spotykanych ról – rapera i księdza – pozwoliła mu na dobre zaistnieć w świadomości słuchaczy. I najważniejsze – muzyka ks. Bartczaka to żadna sezonowa ciekawostka, a bujający rap z krwi i kości. Charakterystyczny, z miejsca rozpoznawalny styl rzucony na różnorodne (od klasyki po nową szkołę) bity autorstwa uznanych producentów (Jot, Erio) zaowocował materiałem treściwym, wyrazistym, ale dalekim od fanatycznej propagandy.

{reklama-hh}

3. Oświadczenie majątkowe Bisza

Dobre kilka miesięcy po ukazaniu się „Hajs się zgadza” VNM-a – bodaj pierwszego tak ważnego i precyzyjnego numeru o pieniądzach od czasu „Friko” Grammatika – polski hip-hop postawił kolejny krok, by rozprawić się z tematem, do dziś uchodzącym w wielu kręgach za tabu. W internetowym oświadczeniu Bisz zdradził, ile dokładnie zarobił na swoim ubiegłorocznym solowym debiucie, „Wilku chodnikowym”, oraz skrupulatnie wyliczył, co zrobił z pieniędzmi, uzyskanymi ze sprzedaży albumu i koncertów. Suma i wydatki rapera są tu zresztą najmniej ważne. Co szczególnie powinno imponować słuchaczowi, to bezpośredniość i uczciwość bydgoskiego MC. Czy twierdzę, że od dziś każdy hip-hopowiec powinien rozliczać się z finansów przed tymi, którzy mu na co dzień kibicują? Nie, chociaż dobrze by było. Taka postawa z jednej strony niweluje dystans między artystą i odbiorcą, z drugiej zaś – jest dowodem profesjonalizmu i wskazówką, czy warto w swojego ulubieńca dalej inwestować.

Rozczarowania roku:

1. Frustraci

Po pierwsze, Eripe. Krakowski raper pod koniec listopada wywołał burzę prowokacyjnym komentarzem, w którym zrównał z ziemią kilkunastu uznanych MC`s. Na ogół bardzo lubię tego typu bezpośrednie, cięte wypowiedzi – pod warunkiem jednak, że słyszę je z głośników, a nie czytam na portalach. Eripe może mieć w wielu kwestiach rację, ale w takim samym stopniu, w jakim ma ją przeciętny, ogarnięty słuchacz; rzecz w tym, że za krakowianinem jako raperem nie przemawia dorobek – dobry, ale zbyt ubogi. Na dodatek jeśli z każdego z utworów wylewa się frustracja, z czasem trudno jest brać czyjeś słowa na serio. Z tego też powodu nie kibicuję Eripe – chociaż może powinienem. Wiem jednak, że aprobata fanów to tylko woda na młyn szczeniackich tekstów i prosta droga do zostania drugim Laikiem.

Ten MC z kolei, dysponujący wprost niewyobrażalnym jak na polskie warunki warsztatem technicznym, marnuje swój talent na internetowych awanturach (od obraźliwych wpisów po błazeńskie dissy) i hermetycznych, ale w gruncie rzeczy pustych utworach. Ten dym, który nie prowadzi jednak do żadnego ognia, moglibyśmy nazwać lekceważącym stosunkiem do reszty sceny, ale – na nieszczęście wszystkich – w tym szaleństwie obrywa się też fanom. Chodzi rzecz jasna o koncert Laika we Wrocławiu – pierwszy, na którym mieli się pojawić członkowie Rap Addix – z którego raper, pijany, uciekł, nim jeszcze wszedł na scenę. Trudno jest tolerować takie zachowanie, nawet w imię niewątpliwego talentu rapera.

A że Laik wie, jak błyskotliwie składać rymy – tego dowodzi najnowszy utwór na bicie SoDrumatica, „Iloczyn kroków”:

2. Duety

W 2013 roku miały uderzyć w rynek z niespotykaną dotąd siłą. I uderzyły. Tyle że dziś, w ostatnich dniach grudnia, zamiast rozmawiać o ich wysokim poziomie, zastanawiamy się raczej, jak to możliwe, by taka ilość kooperacji nie wygenerowała choć jednego krążka wybijającego się ponad przeciętną. Innymi słowy – duety przyniosły więcej rozczarowania niż zadowolenia. To ostatnie, jeśli już było, to z przedrostkiem „samo-„. Ani Hades, ani Diox, ani Pogz nie wykorzystali szansy, by przyćmić swoich bardziej uznanych kolegów. Głód ustąpił miejsca błogiemu nasyceniu, tak jakby wyżej wymienieni zadowolili się już samym faktem nagrania albumu w duecie. Otrzymaliśmy więc albo płyty–ciekawostki (Tede i Diox), albo płyty o ambicjach rozbuchanych jak ostatni „Wielki Gatsby” (Te-tris i Pogz), albo płyty bez historii (O.S.T.R. i Hades). Miuosh i Onar? Słuchać tych raperów na jednej płycie to jak siedzieć przy wigilijnym stole z wujami i ciotkami – tę ciepłą, rodzinną atmosferę dzieli krok od nudy… i nudności.

3. (Pozorni) zwycięzcy

Jest kategoria słuchaczy, którzy zwykli upajać się do nieprzytomności dobrą passą swojego idola – do tego stopnia, że każdy kolejny jego gest skłonni są uważać za krok milowy dla muzyki, a uwielbianą twórczość najchętniej forsowaliby do granic kapitulacji najmniejszych nawet niedowiarków. Przypomina to ruch płytek domino: fanatyczny wpis na jednym krańcu Internetu z entuzjazmem podchwytują kolejni użytkownicy, i w ten sposób wszyscy fani (także ci, którzy dotychczas zaledwie sympatyzowali z artystą) zaczynają tańczyć w zbiorowej hipnozie. A przewodzi im nie kto inny, tylko sam mistrz ceremonii.

W 2013 roku tak zasadniczo wyglądał zdumiewający fenomen Tedego. Najwyraźniej jego fani – i pewnie on sam – potrzebowali takiego oczyszczenia po serii nie do końca udanych albumów. Rzecz w tym, że także „Elliminati” – wydawnictwo, od którego powinno się wziąć tegoroczne szaleństwo – dalekie jest od ideału. Już nie chodzi nawet o to, że otrzymaliśmy materiał dwupłytowy – w końcu, gdyby spojrzeć wstecz, okazałoby się, że dwupłytówki należą właśnie do najlepszych pozycji w dyskografii TDF’a. Problem w tym, że Tede wciąż daleki jest od luzu w nawijce, częściej duka niż płynie na tych w większości fantastycznych, ale też w kilku miejscach przeciętnych (żeby nie powiedzieć słabych) bitach Sir Micha. Niebezpieczna częstotliwość, z jaką publikuje kolejne krążki, automatycznie przekłada się też na poziom tekstów, którym a to brakuje zapładniających tematów, a to wersów, które byłyby czymś więcej niż tylko zapychaczami podkładów.

Nie brakuje na „Elliminati” kilku mocnych nagrań, które z pewnością trafiłyby na listę najważniejszych utworów 2013 roku. Ale żeby od razu mówić o najrówniejszym i najlepszym albumie Tedego w karierze? O wiele lepiej pod tym względem prezentował się drugi „Notes”. Dziwi więc entuzjazm, który ogarnął tak fanów, jak i samego rapera, przekonanego, że oto po kilkuletniej banicji wrócił na scenę w chwale, jak nowonarodzony. Trudno jest zresztą mówić o powrocie – warszawiak aktywny był jak zawsze, poziom wartościowej muzyki też pewnie utrzymuje się w granicach corocznej normy. Tede „krulem” może jest, ale królem – już raczej nie.

Polecane

Share This