50. Nothing But Thieves – „Nothing But Thieves”
Nalepka na opakowaniu krzyczała „rockowa płyta roku”. I choć do tego miana imiennemu debiutowi Brytyjczyków daleko, to zespołowi trzeba pogratulować mocnego wejścia na rynek. Z racji na podobieństwa wokalu Conora Masona i Matta Bellamy`ego w Nothing But Thieves upatrywano następców Muse, niektórzy doszukiwali się także spadkobierców oddalających się od rocka Coldplay. Nic z tego, kapela z Essex od początku kariery wyraźnie zaznacza własną tożsamość znaczoną przebojowymi „Excuse Me” czy cudownie pulsującym „Hostage”. (MK)
49. Ghostface Killah – „Twelve Reasons To Die II”
W czasach, gdy o Wu-Tang Clanie wspomina się tylko w kontekście dostępnego w jednym egzemplarzu albumu-ciekawostki, konsekwentnie realizujące swoje artystyczne plany Ghostface Killah jest prawdziwym ewenementem. Ale przecież jego „Twelve Reasons To Die II” wyróżnia się nie tylko na tle dokonań kumpli z kolektywu. Ten wyprodukowany po raz kolejny przez Adriana Younge’a konceptualny krążek imponuje zarówno narracyjną biegłością, jak i troską, by płyta pozostawała płytą, a nie zbiorem singli. (KS)
48. Dave Gahan & Soulsavers – „Angels & Ghosts”
Drugi wspólny album wokalisty Depeche Mode i duetu Soulsavers zaspokaja apetyt pobudzony przez „The Light the Dead Sea”. „Choć struktura i tematyka tych płyt jest podobna, to na najnowszej mamy więcej rdzawego rocka pomieszanego z bluesem, soulem i innymi pozornie nieprzystającymi do siebie elementami” – pisał w recenzji „Angels & Ghosts” Artur Rawicz. Byli tacy, którzy zarzucali cierpieniu Gahana sztuczność, tymczasem moim zdaniem wokalista sięgnął do najgłębszych zakątków duszy wyciągając wszystkie mroczne sceny, którymi jest usłana jego biografia. (MK)
47. Slayer – „Repentless”
Choć dla niektórych to już tylko pół Slayera, Araya i King płytą „Repentless” udowadniają, że wciąż są w stanie solidnie zdzielić w pysk. Holt nie próbuje być nowym Hannemannem, Bostaph już przed laty udowodnił, że doskonale odnajduje się w estetyce grupy. I choć jak na slayerowe standardy „Repentless” jest albumem zaledwie przyzwoitym, na tle całej sceny i tak wypada na tyle dobrze, by znaleźć się wśród 50 najlepszych płyt roku. (MK)
46. Hiatus Kaiyote – „Choose Your Weapon”
Za pochodzący z debiutanckiego krążka kawałek „Nakamarra” w 2011 roku dostali nominację do Grammy w kategorii Najlepszy występ r&b. Sęk w tym, że Australijczyków z Hiatus Kaiyote nie da się wrzucić do szufladki ani z r&b, ani tak naprawdę z żadnym innym gatunkiem. Na „Choose Your Weapon” artyści częstują słuchaczy osobliwą mieszanką funku, jazzu, muzyki etnicznej, soulu, a nawet drum`n`bassu. Miejscami jest dziwnie, ale też niezwykle fascynująco. (MK)
The Game – „The Documentary 2”
The Game postanowił rzucić wszystko na jedną szalę i tydzień po tygodniu zaprezentować kolejne dwa wydawnictwa: wypchane po brzegi gwiazdami i nawiązujące do debiutu sprzed dekady. W zasadzie ten ryzykowny zabieg się udał, bo obu krążków słucha się przyjemnie. Mocniej jednak wypada dwójka, a nie „The Documentary 2.5”. Jest równiejsza i ujmująco sentymentalna, co akurat tylko napędza wspomnieniową, szczerą twórczość rapera z Kalifornii. (KS)
44. Ghost – „Meliora”
„Ghost, mimo roztaczanej wokół siebie aury złowieszczych heheszków, nie zasługują na to, by postrzegać ich wyłącznie w kategorii muzycznego dowcipu” – pisałem latem w recenzji płyty „Meliora”. Po kilku miesiącach słucham jej nawet chętniej niż w chwili premiery. Na trzeciej płycie Ghost – podobnie jak przed laty Kiss czy Slipknot – udowadniają, że image jest dla nich jedynie dodatkiem do muzyki pierwszego sortu. Pamiętajcie, że zaplanowany pierwotnie na luty koncert w warszawskiej Stodole przeniesiono na maj. Nie może Was tam zabraknąć. (MK).
43. Jay Rock – „90059”
„90059”, drugi album Jay Rocka, ukazuje się po serii nowych krążków pozostałych członków Top Dawg Entertainment (Kendrick Lamar, Schoolboy Q, Ab-Soul, Isaiah Rashad, SZA). Jeśli spośród tego grona wyłączyć Lamara – rapera, jak słusznie podkreślają krytycy, grającego w zupełnie innej lidze – to krążek Jay Rocka prezentuje się najlepiej spośród wydawnictw sygnowanych przez TDE. Po pierwsze, jest najrówniejszy i najbardziej przekonujący tak pod względem tekstowym, jak i muzycznym. Po drugie, stanowi świetną wizytówkę środowiska TDE, które pełnymi garściami czerpie z tradycji rapowych wszystkich regionów USA. (KS)
42. Lianne La Havas – „Blood”
Karierę La Havas powinni obserwować wszyscy. Gospodynie domowe, prezenterzy programów śniadaniowych, bywalcy wielkich festiwali oraz dziennikarze alternatywnych serwisów muzycznych. Drugi album Brytyjki nie zważa na jakiekolwiek podziały wśród słuchaczy. Godzi dobrą, popową melodię z ambitnym aranżem i kilkoma nieoczywistymi rozwiązaniami. „Blood” jest jeszcze bliżej głównego nurtu i bezpiecznych, letnich pomysłów, ale nie zdziwiłbym się, gdyby na kolejnej płycie pojawiły się bardziej wariackie, zanurzone w czarnej muzyce eksperymenty. (KS)
41. Beach House – „Depression Cherry”
O ile poprzedni album amerykańskiego duetu, „Bloom”, był jedną z najwspanialszych pozycji 2012 roku, dlatego że przekraczał horyzont dream popu, o tyle „Depression Cherry” brzmi już o wiele zwyczajniej, jakby zespół próbował wrócić do sprawdzonych formuł. Powodem było ponoć rozczarowanie koncertowym brzmieniem perkusji, która w sesji nagraniowej do „Bloom” odgrywała ważną rolę, a na żywo okazywała się zbyt dominująca. Dlatego też „Depression…” brzmi łagodniej i bardziej zachowawczo. To powrót do pierwszych płyt duetu, gdy dream popowa fala dopiero wzbierała. (KS)