Po Coke Live Music Festival 2012

Odgrzewane danie smakowało, ale...


2012.08.13

opublikował:

Po Coke Live Music Festival 2012

Pierwszą gwiazdą tegorocznego CLMF, która wystąpiła na głównej scenie, byli hip-hopowcy z The Roots. Wiele oczekiwałem po tym występie, szczególnie że grupa z Filadelfii grała już w Polsce kilka razy, zbierając przy tym świetne recenzje, a z różnych powodów nie mogłem jej dotąd zobaczyć. Koncertowi w Krakowie trudno było na pierwszy rzut oka coś zarzucić. Każdy z muzyków prezentował się świetnie: począwszy od perkusisty Questlove’a, który tylko utwierdził w przekonaniu, że w hip-hopowym światku nie ma sobie równych, przez gitarzystą Kirka Douglasa, szalejącego na scenie (i pod nią), a skończywszy na raperze Black Thought, który – choć samotnie pracujący przy mikrofonie – nijak nie okazywał po sobie zmęczenia i co rusz zmieniał sposób nawijki (a rapował nie tylko swoje zwrotki, ale naśladował też m.in. Dice’a Rawa czy Kool G Rapa). Mimo to towarzyszyło mi poczucie niedosytu. Może to wina repertuaru, skrojonego nie na miarę festiwalowej publiczności? Poza „The Seed”, które wypadło doprawdy kapitalnie, ludzie jakby nie czuli dorobku The Roots. Słaba reakcja na „Proceed” czy „Mellow My Man” nie dziwi, w końcu to starsze nagrania, ale chłodne przyjęcie „Here I Come” czy „Get Busy” jest już zastanawiające. Może więc brakowało wokalu, który rozruszałby tłum? To bardzo możliwe, bo gdy za śpiew brał się gitarzysta Kirk, nie wychodziło to zbyt dobrze – w efekcie takie hity jak „The Fire” (w oryginale śpiewa John Legend), „You Got Me” (Erykah Badu) czy „How I Got Over” nie miały należytej mocy i tam, gdzie powinna być energia, pojawiał się słaby głos. A może to kwestia instrumentów? W sekcji dźwiękowej czułem nieustanny brak czegoś i gdy zabrzmiał kower „Move On Up” Curtisa Mayfielda, zrozumiałem – to brak sekcji dętej stał również za stłumioną siłą tego koncertu.

O ile momentami można było odnieść wrażenie, że The Roots grają bardziej dla siebie niż dla publiczności (kwestia repertuaru, mniej znanych kowerów Beastie Boys i Kool G Rapa, ale też powracającego jamowania i improwizowania), o tyle w przypadku The Killers, głównej gwiazdy pierwszego dnia festiwalu, było już zupełnie odwrotnie. Swój występ otworzyli przebojem „Somebody Told Me” i przez kolejne półtorej godziny dawka temperatury nie spadła nawet o stopień. Co prawda nie było tak jak trzy lata temu, kiedy to po koncercie grupy Las Vegas właśnie na CLMF dosłownie każda osoba nuciła pod nosem wers „I’ve got a soul, but I’m not a soldier” z „All These Things I’ve Done” (może dlatego, że frekwencja była trochę słabsza), ale tegoroczne show właściwie nie ustępowało jakości tamtemu. Brandon Flowers i spółka powinni być szczególnie zadowoleni z odbioru singla „Runaways” z nadchodzącej płyty „Battle Born”. Gdyby zapytać jakiegoś festiwalowicza, nie śledzącego na bieżąco informacji z obozu The Killlers, o to, która piosenka z setlisty jest najsłabiej „ograna” przez zespół, myślę, że miałby problem ze wskazaniem właśnie na „Runaways”. To z jednej strony dobrze świadczy o tej kompozycji, koniec końców skrojonej według sprawdzonego, killersowego przepisu. Z drugiej zaś – dowodzi, że kapela tkwi w pewnych ograniczeniach. Czasami można było odnieść wrażenie, że słuchamy jednego, niekończącego się hymnu stadionowego.

Drugi dzień CLMF rozpocząłem od koncertu Crystal Fighters. brytyjsko-hiszpańskiej grupy, która – jak można było wyczytać w festiwalowym przewodniku – słynie z energicznych występów. Rzeczywiście, choć ich koncert odbył się w nie do końca sprzyjających warunkach (średnia frekwencja, deszcz, widno), muzykom udało się rozgrzać publiczność jak mało komu. Główna w tym zasługa wokalisty, który swoim – chyba nie będzie przesadą, jeśli tak go nazwę – jamajskim głosem czynił spustoszenie na scenie. No i sam repertuar. Gdyby ograniczyć się do stwierdzenia, że Crystal Fighters są reprezentantami londyńskiej sceny elektronicznej, wyrządziłoby się temu zespołowi wielką krzywdę i okroiło ich bogactwo do najprostszych fundamentów. Tymczasem formacji tej z równą lekkością przychodzi sięganie zarówno po dubstepowy bit, jak i metalowy riff; po szamańskie bębny, jak i hiszpański folk; po reggae-nawijkę, jak i beachboysowe harmonie. Jednym z pierwszych ich utworów było „Champion Sound”, zaś występ zakończyli „At Home”. Porównajcie sobie te dwa utwory, a sami zobaczycie, jak cudownie eklektyczna to muzyka.

Z pewnością największą zagadką tegorocznego CLMF był Snoop… no właśnie, Dogg czy Lion? Nie do końca było wiadomo, jaki repertuar zaprezentuje nam kalifornijski raper – ten hip-hopowy, z którym dotychczas był kojarzony, czy reggae, będący świadectwem jego duchowej przemiany (reinkarnacji, jak sam by powiedział)? Koncert sprawę wyjaśnił – Snoop nadal jest Dogg i czego go jeszcze długa droga, jeśli chce choć trochę zamazać swój wizerunek gangstera i szowinisty. Na scenie towarzyszyli mu koledzy-raperzy z Tha Dogg Pound (Kurupt i Daz), maskotka psa wymachującego ludzkim przyrodzeniem oraz kilka skąpo ubranych tancerek, uprawiających erotyczne tańce wokół artysty. Repertuar obejmował wszystkie okresy twórczości Snoopa (no, może poza tym, gdy należał do wytwórni Mastera P…): od klasyków z czasów „The Chronic” i „Doggystyle” przez etap współpracy z Pharrellem Williamsem aż po ostatnie kompozycje z Akonem, R Kellym, Katy Perry i Wizem Khalifą. O najnowszym etapie reggae przypominała jedynie grafika umieszczona na tyłach sceny (twarz rapera w kolorze żółto-czerwono-zielonym), specyficzne, jamajskie nakrycie głowy, singiel „La La La” (wbrew pozorom, skrywa on w sobie duży potencjał koncertowy, głównie za sprawą prostego refrenu) i Bob Marley z głośników na koniec koncertu. Sam występ rozkręcał się powoli. Na początku można było odnieść wrażenie, że nagłośnienie jest zbyt słabe, a głos Snoopa zbyt leniwy jak grę na żywo (gdy za mikrofon chwytali jego energiczni koledzy z Tha Dogg Pound, od razu czuć było różnicę). Przełomowe okazało się wykonanie koweru „Jump Around” House Of Pain, który skutecznie rozruszał publiczność, do pewnego momentu dość niemrawo współpracującą z raperem. Wykonane na koniec „Drop It Like It’s Hot”, „What’s My Name” i „Young, Wild & Free” były zdecydowanie najmocniejszymi punktami programu. Aż chciałoby się, żeby cały występ utrzymany był w takiej atmosferze.

Zupełnie inaczej oglądało się weteranów z Placebo. Jeśli u Snoopa, na luzie przechadzającego się po scenie z marihuaną, słowo „muthafuckin’” występowało z równie dużą częstotliwością co „hoes” i „bitches”, o tyle brytyjska grupa cechowała się większym wyrachowaniem i powściągliwością wobec publiczności – zachowawcze zwroty „ladies and gentlemen” są tego najlepszym przykładem. Aż trudno uwierzyć, że Briana Molko i Doggy Dogga dzieli zaledwie rok różnicy! Nieco rutyniarski koncert Placebo nie zagwarantował już takiej zabawy słuchaczom, którzy na co dzień nie obcują z tego typu muzyką. Kontakt z fanami – piszczącymi, wrzaskliwymi, żywo reagującymi na kolejne nagrania – ograniczony był do minimum, stąd prawdziwą przyjemność czerpali chyba jedynie ci, którzy znali repertuar. Ja osobiście wyniosłem wiele z tego występu, bo wreszcie udało mi się przekonać do piosenek autorów „Battle For The Sun” – głos Molko brzmi na żywo chyba jeszcze lepiej niż w studiu (a przecież w przypadku większości wokalistów jest odwrotnie).

Coke Live Music Festival 2012 dobiegł końca. Czego można by sobie życzyć w przypadku przyszłorocznej edycji imprezy? Może mniej odgrzewanych kotletów, a więcej wykonawców, którzy dotychczas w Polsce lub chociaż na festiwalach organizowanych przez Alter Art nie grali. Bo tegoroczni artyści, choć nadal są w czołówce najważniejszych gwiazd muzyki, mieli już okazję występować nad Wisłą, a niektórzy nawet nie raz i nie dwa. A co z reprezentantami rodzimej sceny? Cóż, tak jak studenci przyzwyczaili się, że na juwenaliach stałymi punktami są Hey, Kult czy T.Love, tak alterartowi festiwalowicze mogą zawsze liczyć na Cool Kids Of Death, Muchy czy Ostrego. Ileż można…

Polecane

Share This