Życie nie znosi pustki a szołbiznes jej nienawidzi. W erze postbigbrotherowskiej rozwiązanie mogło być tylko jedno. Rozwinięcie „Szansy na sukces” w jakieś telewizyjne tasiemcowe monstra z elementami reality show i muzyką w przerwach między reklamami. Zatem dziś gwiazdy odkrywane są dla nas podczas reżyserowanych i obliczonych na dużą oglądalność produkcji telewizyjnych według klucza – kontrowersyjne jury kontra szczerzy naturszczykowie. Ktoś coś chlapnie, zrobi z siebie durnia, pyknie z tysiąc przysiadów albo zaśpiewa i widz przy telewizorze nie zaśnie. I sms`a wyśle. I choć twórcy takich show prześcigać się będą z zatrudnionymi w nich jurorami na górnolotne i okrągłe zdania o „odkrywaniu talentów”, „sensie programu” i „poszukiwaniu skarbów” to jednak z mecenatem kultury wyższej czy niezależnej nie mamy tu do czynienia. Choć przyznać trzeba uczciwie, że czasem coś fajnego uda się pokazać.
W sobotę odbył się fianł kolejnej edycji „Mam talent”. Skręt w stronę muzyki ewidentny. W gronie finalistów praktycznie sami muzycy czekający na odkrycie. I fajnie, tylko się cieszyć. Ale czy aby na pewno? Jak przyjrzeć się dokładniej całemu zjawisku to już tak różowo nie jest. Całe to wielkie przedsięwzięcie sprowadziło się nam (głosami widzów?) do formuły „Od Opola do przedszkola”. Bo przecież nie odwrotnie. Czy faktycznie dzieci śpiewające piosenki dla rodziców są przyszłością naszej muzycznej sceny? Czy faktycznie muszą brać udział w wyścigu po kasę i śniadania w telewizorze śpiewając pieśni których nawet nie rozumieją. Czy oby na pewno zachwyt niektórych – nazbyt egzaltowanych – jurorów szczery jest? Wcześniej (jedenastoletnia) Klaudia Kulawik, teraz (jedenastoletnia) Magda Welc. To są największe gwiazdy czekające na odkrycie? Jaki czeka je los? Taki jak sympatycznego Wyrostka? Płyta, trochę koncertów, aż zainteresowanie mediów nie minie…
Szczęściem w tej dziwacznej sytuacji jest to, że praktycznie każdy z finalistów ma szansę na sukces. A niektórym – zupełnie przewrotnie – taki występ może stać się kulą u nogi. Weźmy takiego Kamila Bednarka. Głos, barwa, możliwości – kosmiczne. Czy zaniesie reggae pod strzechy? Raczej nie. Czy zawojuje krajową scenę regałową? Raczej tak. Czy potrzebna mu do tego wygrana w Mam Talent? Raczej nie. Czy kolejną płytą ze Star Guard Muffin doścignie choćby Rastasize? Pewnie tak. Życzę mu tego, bo i on i scena reggae na to zasługują. Zobaczcie – jedne z finalistów, a ile ciekawych pytań. O, jak choćby to – czy płyta „Szanuj” odniesie duży sukces, czy tylko sukcesik? Wnioskuję, że ta płyta jest gorsza od następnej, jaką nagra. Bo „Szanuj” SGM nagrywane było latem 2010 a po tym, co usłyszałem w sobotę wiem, że Kamil zapierdziela w siedmiomilowych butach i rozwija się szybciej niż serpentyna w sylwestra.
W co jeszcze można wierzyć? A no w to, że takie fantastyczne zjawisko Me, Myslef and I nie podzielą losu – przepraszam za porównanie – Audiofeels… bo byłaby to wielka strata. Bo nowa Urszula Dudziak przydałaby nam się już dziś.
Oto bohaterowie powyższego tekstu: