Na początek zaserwowano występ kalifornijskiego kwintetu Black Veil Brides. Zaniepokoiła mnie stylizacja muzyków, która kojarzyła się osiągnięciami charakteryzatorskimi zespołu Kiss. Na szczęście nikt na scenie nie wystawiał długiego języka tudzież nie epatował owłosioną klatą w trykocie. Podejrzany image nie przeszkadzał serwować radosnej rockowej młócki okraszonej melodyjnymi solówkami często granymi w tercjowej harmonii. Coś jak Iron Maiden, tylko nowocześniej i z większym wykopem. W wyglądzie niektórych członków zespołu dało się jeszcze zauważyć inspirację Mötley Crüe, chociaż młodzieńcy z BVB nawiązywali raczej do lat 80-tych, nie zaś tego, co mieliśmy zobaczyć za dwie godziny. Ale o tym we właściwym momencie… Występ panien młodych należy zaliczyć do udanych, słychać było wyraźnie, że pojęcie skal w muzyce nie ogranicza się u nich wyłącznie do tego, na ile należy odkręcić gałkę wzmacniacza. A wykonanie coveru Billy Idola pt. Rebel Yell wywołało uśmiech na twarzy mojej i wielu innych podobnych mi ramoli.
Nadszedł czas na to, po co tłukłem się kilkaset kilometrów po warstwach wiążących i ścieralnych. Slash i Myles. Pierwszego nie powinno się szerzej przedstawiać, drugi to czterooktawowy tenor i niezły gitarzysta. Wyniki współpracy obu panów były bardzo zachęcające zarówno przy odsłuchiwaniu przedostatniego albumu Slasha, jak i podczas towarzyszącej mu trasy koncertowej gdzie Myles zapewnił sobie stanowisko jedynego właściwego wokalisty. Niedawno ukazała się płyta pt. Apocalyptic Love, firmowana przez obu artystów oraz zespół The Conspirators. Berliński koncert zaczął się utworem ze wspomnianego albumu, po czym panowie zagrali Nighttrain z repertuaru G’n’R. Cały dwunastopiosenkowy set składał się w największej mierze z nowych kompozycji i szlagierów Gunsów, takich jak Sweet Child O’Mine, Mr Brownstone, czy Paradise City na koniec. Przedostatnia płyta została jedynie zaznaczona dwoma utworami, ponadto usłyszeliśmy jedną kompozycję Velvet Revolver pt. Slither…
Dygresja: Tak się składa, że w Polsce niemal w tym samym czasie występował Guns’n’Roses w składzie Axl Rose i jacyś kolesie – instrumentaliści. Decyzja, na który koncert należy się udać, została podjęta po przeanalizowania zasobów You Tube. Weźmy takie Sweet Child… jako probierz jakości. Axl et consortes – wokal oryginalny, ale już nie wyciągający górek i zespół, który gra jak porządny cover-band z knajpy na Polu Mokotowskim. Dźwięki właściwe, tempo się trzyma, emocji brak. Slash & Myles – nieoryginalny wokal ale bierze wszystkie dźwięki i daje coś od siebie, zespół gra tak, że lepiej nie trzeba i gitara solowa śpiewa lepiej niż za dawnych lat bywało. Zatem wybór przynajmniej dla mnie jest ewidentny. Koniec dygresji.
Slash zatem gra znakomicie, Myles świetnie śpiewa, ale komplementy powinna zebrać jeszcze reszta zespołu. Zwłaszcza basista, który odpowiedzialny był też za wykonywanie harmonii wokalnych. Ani razu się nie spóźnił ani nie obsunął nawet o ćwierć tonu… Pewnym zgrzytem była rzadka awaria – Slashowi popsuł się kabel łączący gitarę z pedałem wah-wah. Sporym zaskoczeniem był fakt, że artysta sam diagnozował usterkę, po czym dłuższą chwilę czekał na interwencję technika. Jak to możliwe? U nas jak Jankowi Bo coś zazgrzyta na scenie, w jednej sekundzie obskakuje go kilku backline’owców. Ale może Jana pracownicy bardziej się boją… Z rzeczy okołomuzycznych – na przegubie Slasha dumnie prezentował się sporych rozmiarów zegarek. Model Breitling Chronograph Evolution, cena katalogowa od siedmiu do ok. jedenastu tysięcy dolarów. Na pewno ma to wpływ na punktualne rozpoczynanie prób i koncertów, choć w całym zespole tylko lider miał czasomierz. Punktualność i rock and roll to dwie dość rozbieżne sprawy, ale postrzeganie świata i priorytety zmieniają się na starość.
Gwiazda wieczoru… Zanim zaczęli grać, miłe panie z organizacji koncertu poprowadziły gromadkę fotografów pod scenę. To znaczy, sądziłem że idziemy pod scenę, gdyż stamtąd z reguły wykonuje się zdjęcia na koncertach. Dlatego z pewnym politowaniem obserwowałem niemieckiego kolegę, który do pełnoklatkowej lustrzanki Nikona dokręcił coś, co przednią soczewkę miało o średnicy bulaja okrętowego. Taszczył ten zestaw oburącz z pewnym wysiłkiem, gdy ja zastanawiałem się czy w ogóle zakładać teleobiektyw, skoro scena jest nisko a ja jestem sporo wyższy od kolegi Niemca. Ale oto wywiad teutoński działał lepiej od rodzimego, gdyż poprowadzono nas… na koniec hali pod tzw. konsoletę. Gdy Mötley Crüe zaczęli występ, sąsiad zza Odry pstrykał zapewne fajne kadry swoją armatą 600 mm/f4, ja zaś w zasadzie mogłem dokumentować tylko odwrócony plecami tłum. Początek koncertu był dość fatalny, gdyż po pierwszych dźwiękach Wild Side zresetowało się jakieś ważne cyfrowe urządzenie sterujące nagłośnieniem i zapadła kilkunastosekundowa cisza. Ale to jedyny feler techniczny. Co do warstwy artystycznej natomiast… Gdy zobaczyłem spoconego grubasa w złotych gaciach w towarzystwie dwóch wyginających się tancerek go-go, pomyślałem, że może warto być w Warszawie półtorej godziny wcześniej.
Ale etyka dziennikarska zobowiązuje. W końcu nie wypada opuścić Max Schmeling Halle bez dowiedzenia się, czemu u licha zespół nie pozwala się fotografować z bliska. Użycie niewielkiej lornetki przyniosło odpowiedź. Otóż Mötley Crüe nie wygląda dobrze. Oblicza członków zespołu nie mogłyby reklamować budyniu ani napojów izotonicznych nawet po ciężkiej obróbce Photoshopem. Ale prawdziwy problem ma gitarzysta Mick Mars, który porusza się jak Ozzy Osbourne, choć jak wiadomo Ozzy udaje, Mick natomiast niestety nie. Artysta cierpi na dnę moczanową, dość perfidną i bardzo bolesną chorobę, przy atakach której trudno wykonać jakikolwiek ruch, nie wspominając o grze na gitarze. Myślę, że to właśnie troska o image cierpiącego kolegi zdecydowała o braku fotografów pod sceną.
Przyznać trzeba, że Mr. Mars dzielnie walczył z dolegliwością i grał swoje partie poprawnie, tylko ograniczony do kilku kroków w przód i w tył ruch sceniczny oraz kapelusz nasunięty na oczy pokazywały że coś jest ewidentnie nie tak. Obserwacja przez lornetkę przyniosła jeszcze jedną rewelację, otóż perkusja Tommego Lee była zamocowana na specjalnej platformie do czegoś, co przypomniało fragment toru kolejki górskiej. W latach 80-tych Tommy był autorem jednego z najefektowniejszych numerów scenicznych. Mianowicie wyjeżdżał w obrotowej klatce nad scenę i grał w pozycji do góry nogami oraz obracał się o 360 stopni. Czyżby zamierzał powtórzyć ten numer?
Rzeczywiście, w trakcie solówki perkusyjnej platforma ruszyła po okręgu do góry i po chwili pałker był ustawiony pod kątem prostym do widowni, nie przestawiając bębnić. Po chwili cała perkusja była do góry nogami, potem robiła już pełne kółka. Tommy, któremu wcześniej wymieniono stołek na krzesło z uprzężą, nie przestawał grać. Co więcej, do platformy perkusyjnej domontowano drugie krzesło i perkusista Crue wybrał z publiczności dziewczę imieniem Stefania do wspólnej przejażdżki. Dobre, ale w przypadkowy wybór Stefanii raczej trudno uwierzyć – niewiasta musiałaby przed taką przygodą pewnie podpisać stos dokumentów i dostarczyć zaświadczenie lekarskie, zatem raczej ulegliśmy małej mistyfikacji. Ale publice się podobało. I niżej podpisanemu też, bo choć muzycznie występ był średni a wizualna strona nawet nie ocierała się o kicz, lecz się w nim kąpała, to warto zobaczyć zespół, który sprzedał ponad 40 milionów płyt i działa dalej w tym samym składzie, zapewne próbując wspierać się wzajemnie na stare lata. No i jestem jednym z niewielu, którzy widzieli na żywo Tommego Lee w numerze z latającą perkusją. To z pewnością znacznie lepsze niż inny słynny numer Tommego z gatunku home video…