Raper, malarz i miłośnik opowiadania historii. Robi to zarówno na swoich hip-hopowych albumach, jak i za pomocą obrazów. Jego prace przedstawiają pejzaże, miejskie sceny oraz ludzi w nietypowych (a może właśnie typowych) sytuacjach życiowych. Obrazy Żyta kupują artyści i celebryci, a muzykę nagrywa z Noonem.
Z Michałem Żytniakiem spotkaliśmy się przy okazji jego nadchodzącej wystawy „Dzień w którym się poprawiło”, której wernisaż odbędzie się 9 maja w warszawskim Nowym Świecie Muzyki. Bilety na to wydarzenie, podczas którego będzie można wylosować obraz artysty, znajdziecie na kicket.com.
Zdzisław Furgał: Lubisz opowiadać o swojej sztuce? Czy jakby się dało, to chciałbyś w ogóle o niej nie mówić?
Michał Żytniak: W ogóle nie lubię. No bo o czym tu gadać? Patrzysz co robię i jak ci się to podoba, to to bierzesz. Mam czasem ochotę wyłączyć komentarze, w ogóle mnie nie interesuje, co ktoś ma do powiedzenia. Kiedy widzę, jak ludzie próbują robić z siebie ekspertów, czytam te ich interpretacje… Za dużo w świecie sztuki jest gadania. Gadanie jest ważniejsze niż sama praca.
Żyto i Michał Żytniak to dwie różne postaci? Jeden rapuje, drugi maluje obrazy?
Tak, ale proces twórczy wygląda u obu podobnie – zarówno szybko piszę teksty, jak i maluję obrazy. Żyto jest trochę bardziej hardcore’owy, ale z drugiej strony moje obrazy też dla niektórych są hardcore’owe. Bo jeśli chodzi o ich tematykę, to zbytnio się nie hamuję.
Uważasz, że dobry obraz musi mieć dobry tytuł?
Niektórzy wolą moje tytuły niż obrazy. Czasami wrzucam na Instagram obraz, z którego jestem dumny, a ludzie komentują tylko, że „zajebisty tytuł” (śmiech).
Bo – jak to się teraz mówi – tytuły twoich obrazów są bardzo „rel”. Na przykład ten: „Mam zwałę najarałem się i jem kebaba”.
(śmiech) Łatwo mi się te tytuły wymyśla i rzeczywiście uważam, że są dobre, może nawet lepsze niż te obrazy!
Mam wrażenie, że twoja sztuka powstaje na pewnego rodzaju wyjebce. Czy to sposób na okiełznanie chaosu, który tworzysz wokół siebie?
Jakbym siedział dłużej nad tekstem czy nad obrazem i ciągle go poprawiał, zmuszał się do tego, to nie byłbym ja. To byłoby wbrew mojemu charakterowi.
„I rapuję cokolwiek, no bo co, miałbym się zastanawiać nad tym? To chyba bym nie był już ja, jakbym tak wziął i się zastanawiał nad tym” – rapujesz w kawałku Światło.
Tak. Mam po prostu takie podejście do życia i do działania. Staram się tworzyć na jak największym wyjebaniu, żeby mi to sprawiało frajdę. Najwyżej jak mi się obraz nie spodoba, to go zamaluję. Tak samo mam z tekstami – piszę ich dużo i sporo z nich zostaje potem na stałe w notatniku na telefonie. Rzadko do czegoś wracam czy przerabiam.
Czujesz się trochę punkiem świata sztuki?
Trochę tak, ale to dlatego, że ten świat sztuki akademickiej tak na mnie patrzy. Że nagle raper zaczął malować i mu się udało, sprzedaje obrazy. Było z ich strony kilka małych gestów, poczułem, że niektórzy mnie szanują, ale też żadna galeria się do mnie nie zgłosiła żeby mnie reprezentować czy porozmawiać. A w sieci ludzie kupują moją sztukę, kontaktują się na Instagramie, polecają pocztą pantoflową. Doceniają mnie. To zupełnie na odwrót niż z moją karierą muzyczną – tam to właśnie inni muzycy, producenci, raperzy i eksperci uznali, że zrobię karierę. Interesowały się mną wytwórnie. Ale zwykli ludzie nigdy tego nie chwycili, nie stałem się popularny, pozostałem w niszy.
Budujesz karierę na prostym chwycie: Kizo czy Julia Wieniawa kupują od ciebie obraz, a ty robisz sobie z nimi zdjęcie i wrzucasz w sieć.
Poszedłem takim modelem, bo stwierdziłem, że dopóki się do mnie nie zgłosi jakaś fajna galerią, to nie jest mi nikt potrzebny. Samemu dobrze mi idzie. Moi ludzie chcą moich obrazów, niektórzy dowiadują się o nich drogą marketingową, inni przez muzykę, jeszcze innym podobają się one same w sobie. W końcu nie są takie znowu najgorsze (śmiech). Zrobił się wokół tego lekki hajp, pierwszy raz kilka lat temu, kiedy dopiero zaczynałem malować. Kupowało dużo raperów i znanych ludzi, typu Wieniawa. I to pomogło. Tak jest na Instagramie ze wszystkim – oznaczasz kogoś, kto ma więcej obserwujących, a potem część ludzi przechodzi do ciebie. Poza tym lubię myśleć, że zarażam sztuką ludzi. Tych, którzy normalnie by nie poszli do galerii.
Twoja nowa wystawa nazywa się „Dzień w którym się poprawiło”. Jaki jest motyw przewodni łączący te obrazy?
Chodzi o to, że robiłem wcześniej rap, miałem markę odzieżową, ale teraz stwierdziłem, że jednak malowanie to jest to! Nic lepszego nie wymyślę (śmiech). Co ja miałbym robić? Chyba, że wygram w totka.
Czyli naprawdę ci się poprawiło! Gratulacje!
Tak, odkryłem swoje przeznaczenie.
I przestałeś pędzić?
No nie… z tym nie do końca. Bo ja mam tak, że jak już wyznaczam swoje cele i je osiągam, to potem długofalowo nie czuję tego sukcesu. Spełniłem marzenia, dostałem się do wymarzonych wytwórni z moją muzyką, sprzedaje obrazy. Ale już myślę o wystawach w Nowym Jorku, Paryżu, patrzę na innych artystów, ich obrazy za 100 tysięcy, milion… Czuję, że moje „mission complete” jest na poziomie 5 procent.
Porozmawiajmy o twojej muzyce. Dlaczego nie jesteś w pierwszej lidze polskiego rapu?
Mi się zawsze wydawało, że jestem! Ale to jest dobre pytanie, bo właśnie, właśnie: dlaczego? Może – porównując to do kariery malarskiej, gdzie staram się wszystkiego pilnować – przy muzyce za bardzo wszystko olewałem. Myślałem, że to inni ludzie zrobią za mnie moją karierę. Było też dużo frustracji, wrogiego nastawienia, myślenia, że jestem najlepszy. A tu trochę się do ludzi trzeba otworzyć, dbać o relacje, pielęgnować, pilnować spraw. A może odpowiedź jest inna, może mój rap nie ma szans trafić do ogółu?
Trochę jednak zaznaczyłeś swoją obecność na polskiej scenie hip-hopowej. Wydawałeś w Asfalcie, PROSTO, nagrałeś dwie płyty z Noonem.
Chciałem się przebić. Zrobiłem pierwszą płytę, na osiedlu w Częstochowie jej słuchali, ale mieli ją też w dupie. Zacząłem rozsyłać maile, ostatni adres, który znalazłem w necie, był do Tytusa z Asfaltu. Odezwał się też Mikołaj (Noon – przyp. red.), mówiłem mu, że posypie się na niego krytyka, której wcześniej nie zaznał, ale mimo to chciał ze mną pracować. Kompromis to nie jest jego ulubione słowo (śmiech). Ale po swoich płytach jestem już przyzwyczajony, że jednym się podoba, a reszta pisze w komentarzach na YouTube: „kwadratowe rymy”, „wieśniak” i „nie da się tego słuchać”. Spływa to po mnie, śmieszne, że komuś chce się pisać takie rzeczy. Choć teraz się to chyba poprawiło, ludzie piszą więcej pozytywnych rzeczy w necie. Kiedyś to było szambo…
Śledzisz młodszych raperów? Bo mam wrażenie, że masz trochę dystans do tzw. nowej sceny. Nie czujesz tego.
Nie czuję – to jest dobre słowo. Moim ulubionym składem na zawsze pozostanie Mobb Deep i teraz nie ma już takiej muzyki. Rozumiem, że wszystko poszło do przodu, ale mało jest dziś rapu w rapie. Refren jest ważniejszy od zwrotek. Wspomniałeś wcześniej o Kizo, jemu zarzuca się, że robi disco polo. Ale według mnie każdy dziś trochę robi disco polo. Nie hejtuję tego, ale po prostu nie śledzę. Swoją drogą… wiesz jak poznaliśmy się z Kizo? Zaprosił mnie kiedyś do kawałka, bo na początku jego kariery, kiedy był w Ciemnej Strefie, to ja byłem bardziej znany (śmiech).
Czy łatwiej oddaje się emocje malując obraz czy pisząc tekst?
W muzykę jestem w stanie włożyć więcej. Dlatego robię teraz nową płytę. Pierwszy raz mam tak, że nie potrzebuję na tym zarobić, nie obchodzi mnie, co się na tej scenie dzieje. Mam taki luz, że robię album dla tych ludzi i dla siebie, nie ma ingerencji ze strony wytwórni Sony, która będzie to wydawała. Ras z Radkiem (Szyszko – przyp. red.) powiedzieli, że lubią słuchać mojej muzyki i żebym robił co chcę. Więc to ja wymyślam teledyski, czuję się jakbym robił to dla siebie i kolegów na osiedlu, składam hołd początkom mojej kariery. A może nawet nie, bo kiedyś byłem podatny na wpływy, a teraz robię co chcę.
View this post on Instagram