Zanim wniesiono deser, podawano wszak inne dania. O Soulburners mogę powiedzieć tyle, że na zapleczu Spodka było ich nawet nieźle słychać. Dolatujące dźwięki specjalnie nie niepokoiły, zatem można domniemywać, że występ był udany. Z przyczyn formalno – organizacyjnych pierwszym artystą, którego dane mi było zobaczyć, był Mech. Dowodzona przez Macieja „powiedzcie rodzicom że ja jeszcze żyję” Januszko grupa wokalno instrumentalna zagrała stare szlagiery pamiętane jeszcze z dwucyfrowych wydań listy przebojów Trójki oraz kilka nowszych kompozycji. Czyli to, co zawsze. W pewnym momencie gitarzysta Dziki zapytał publiczność: – Lubicie dżem? To wam zaraz przyprowadzę… Po czym wyciągnął zza kulis sceny Jerzego Styczyńskiego, któremu wręczono gitarę i usłyszeliśmy solo zasadniczo wymykające się bluesowej stylistyce. Na koniec występu rzeczony Dziki roztrzaskał swój instrument o podłogę. Było zatem głośno i śmiesznie. Cały Mech…
Tu warto wspomnieć o nieokiełznanej aktywności konferansjera, który po występie warszawskiego kwartetu plus Styki rzucił truchło Chancewiczowego Gibsona daleko w publiczność. Że nie była to jednorazowa eksplozja głupoty, mieliśmy przekonać się już za chwilę. Przy zapowiedzi zespołu Tank, wodzirej wykonał kilkuminutową pogadankę na temat kalibrów armat czołgowych oraz haubic. Publiczność nagrodziła jego wysiłek gromkim „wypierdalaj”.
W występie Anglików spod znaku NWOBHM coś się nie kleiło. Może brak właściwego soundchecku, może niezgrany z resztą wokalista, może stres wywołany zamieszkami w Albionie a może po prostu kac. W każdym razie wykonanie nie porywało, a i kompozycje pozostawiały pewien niedosyt. Postanowiłem wobec powyższego zapoznać się z ofertą gastronomiczną Spodka. Na szczęście występ Tanku trwał krócej niż odcinek Czterech Pancernych…
Posilony kiełbasą z frytkami po 20 zł, która warta była tych pieniędzy nie ze względu na smak, lecz na wygląd i uśmiech sprzedawczyni, przystąpiłem do konsumpcji strawy duchowej przygotowanej przez Vadera. To był bardzo dobry koncert. Że Vadera nie trzeba się wstydzić, wiadomo nie od dzisiaj. Ale to, jak zespół brzmi na dużej festiwalowej scenie, w dodatku zasilony świeżym i sporo młodszym od reszty perkusistą, musi wzbudzać szacunek. Warto dodać, że poprzednie występy cechował – powiedzmy – niedoskonały dźwięk. Na Vaderze za heblami stanął zupełnie nowy dżentelmen i wszystko zabrzmiało jak z płyty.
Exodus to wypróbowana marka. Thrash metal najwyższej próby, do którego dziennkarze chętnie dodają przymiotnik „brutalny”. W pewnym momencie zorientowałem się że ta brutalność w dużej mierze wynika z tego, że z głośników dolatuje nieprawdopodobny łomot na granicy bólu, którego dominantę tworzy ryk wokalisty i hurgot basu. W tym momencie postanowiłem włożyć do uszu piankowe zatyczki, obniżające hałas o jakieś 30 dB. Sprzęt taki jest nieodzowny przy pracy młotem pneumatycznym, fotografowaniu spod sceny w sąsiedztwie głośników niskotonowych oraz na koncertach metalowych przy złym nagłośnieniu. Dopiero z zatyczkami w uszach mogłem delektować się koronkową robotą gitarzystów Exodusa. Polecam wszystkim fanom amerykańskiego brutalnego thrashu.
Nie mam szczęścia do koncertów Morbid Angel. W 1998 roku na ich występ nałożyła się konferencja prasowa Judas Priest, zaś teraz… znowu konferencja prasowa Judas Priest. Dość powiedzieć, że dotarłem na salę widowiskową na kilka ostatnich utworów. Ale to wystarczyło by wysoko ocenić to, co Amerykanie mieli do zaproponowania. Zatyczki nie były potrzebne. Było głośno ale selektywnie. Morbid Angel urzeka precyzją wykonawczą i czymś co sprawia, że nawet piekielnie szybkie utwory brzmią monumentalnie. Zapewne to zasługa daru wokalnego Davida Vincenta. Przysłuchiwałem się wcześniej wywiadowi z basistą i wokalistą MA. Trudno było się skupić na tym co mówił, gdyż w uszy rzucał się przede wszystkim niski i dźwięczny bas, który ma pewnie jedna na milion osób. Ten Vincent to zresztą prywatnie bardzo miły, kulturalny i spokojny człowiek. Przepraszał, że nie ma dużo czasu, bo musi się przed koncertem zdrzemnąć w autobusie. Czyżby popołudniowy sen był kluczem do sukcesu?
O wpół do dziesiątej spadła kurtyna i rozpoczął się występ gwiazdy wieczoru. Judas Priest jest jednym z tych zespołów, które trzeba zobaczyć na koncercie. Nawet utwory z płyt z trudem nadających się do wysłuchania jak np. Turbo, na żywo brzmią inaczej, jakoś tak bardziej „metalowo”. Perkusista Scott Travis gra w zasadzie wciąż podstawowy rytm „łupu-cupu” ale jest to najlepiej wykonane „łupu-cupu” na świecie, wzbogacone perfekcyjnie osadzonym basem. Wielu zadawało sobie pytanie, czy Rob Halford – rocznik 51 – da radę wokalnie. Dał. Oczywiście nie jest to już żonglowanie głosem w wysokich rejestrach jak na Unleashed in the East trzydzieści parę lat temu. Ale końcówka Victim of Changes czy Painkiller zabrzmiały jak dawniej. Z dużą przyjemnością wysłuchaliśmy Diamonds and Rust w półakustycznej wersji czy Beyond the Realms of Death – jednego z najpiękniejszych punktów wieczoru. Niektórzy zarzucali muzykom pretensjonalne stroje – obcisłe skórzane spodnie i buty na megaobcasach nie pasują wszak panom w średnim wieku. A Rob Halford zamawia ubrania sceniczne u krawca, którego podstawowym surowcem jest chyba posrebrzana folia NRC służąca do zabezpieczania ofiar wypadków przed hipotermią. Moim zdaniem zarzut nietrafiony – scena to zawsze pewna konwencja i skoro muzyk filharmonii do występu zakłada frak a koleś z Varsovia Manta – ponczo, to Judasom tym bardziej wolno pielęgnować swój sceniczny wizerunek. Wszak to część historii popkultury. Na koniec występu zafundowano nam dużą porcję bisów. Był Electric Eye, wjazd na harleyu w Hell Bent for Leather i You’ve Got Another Thing Coming. W ponad dwugodzinnym koncercie nie było ani chwili przynudzania, pretensjonalnych gadek czy wydumanych solówek. Uśmiech nie zszedł z mojej twarzy ani razu Chyba podobne odczucia miała większość z tych, którzy przybyli zobaczyć, kto wie czy nie po raz ostatni, prawdziwą gwiazdę heavy metalu.