Marcina Szyszko znałem od lat, chodziliśmy razem do klasy w warszawskim liceum Mickiewicza. Grywaliśmy w szkolnym zespole, zaliczyliśmy nawet występ na studniówce… Potem nasze drogi się rozeszły, Szycha zajął się działalnością artystyczną i czas spędzał głownie w starych Hybrydach, mnie pochłonęły inne rodzaje aktywności. Nasz kontakt jednak trwał. Marcin ożenił się z naszą koleżanką z klasy ogólniaka, na świat przyszedł ich syn Jan. Miałem okazję odwiedzać rodzinę Szyszko w domu. Kibicowałem im, a zwłaszcza Marcinowi w walce o rodzinę i o swoje zdrowie. Bo nie można zaprzeczyć, że „Młody” miał problem z narkotykami i alkoholem. Wielokrotnie próbował sobie jakoś z tym radzić. Liczne terapie odwykowe przynosiły skutek. Niestety – krótkotrwały… Pamiętam jak kiedyś w domu państwa Szyszko rozmawialiśmy o naszym ówczesnym hobby – skokach spadochronowych. Marcin tłumaczył, że to jest dla niego element wychodzenia z nałogu. – „Rozumiesz, ja w ten sposób się uczę, że na trzeźwo jestem w stanie pokonać swój strach, dokonać czegoś istotnego…” – wyjaśniał.
Piszę tych kilka słów, bo zależy mi, by Marcin Szyszko nie został zapamiętany wyłącznie jako kolejny degenerat, co wybrał używki, które w końcu Go zabiły. To nie jest fair. Gdy nie tkwił w szponach nałogu był uroczym kompanem, z ogromnym poczuciem humoru (trzeba jednak przyznać, że czasem trudno było za nim nadążyć…), kochającym mężem i ojcem. Trudno nazwać Go wirtuozem perkusji, ale był też dobrym muzykiem. Pełen empatii, potrafił pomagać innym w potrzebie. Miał świadomość swoich problemów i próbował z nimi jakoś walczyć. Z tym, że niestety przegrał…
Piotr Zbroziński