Kilka tygodni wcześniej znajomi przeprowadzali się. Klasyczna akcja, kolejne wynajmowane mieszkanie. Uzbierało się nieco gratów, więc część z nich wylądowała na Facebooku w galerii pt. „Szukam nowego domu”. Wystarczyło w komentarzu napisać „biorę” i umówić się na odbiór. W galerii obok różnych fajnych rupieci znalazły się też książki. W tym „Poniedziałkowe dzieci” Smith. Napisałem, że biorę. Po jakimś czasie odebrałem. Przejrzałem szybko i odłożyłem do przeczytania. To był luty lub marzec. Działo się wtedy tyle, że szybko wyleciała mi ta pozycja z głowy. Wyleciała mi tak skutecznie, że spotkanie z Małolatem nie przywołało mi jej. Przywołało jedynie dziwny niepokój.
Po wywiadach wróciłem do domu. Następnego dnia coś nie daje mi spokoju. Przeglądam książki, które odłożyłem sobie do przeczytania. Patrzę, o kurwa! Jest! Robię zdjęcie i wysyłam Małolatowi. Ta? Odpowiada twierdząco. A więc miał rację.
Co za przypadek. Przecież Małolat i Patti Smith to tak odległe światy muzyczne, że w życiu bym się nie spodziewał. No i żeby nie pamiętać książki, którą się swego czasu przegapiło (kompletnie nie byłem świadomy jej powstania), a zupełnie niedawno weszło w jej posiadanie i czekało na dogodny moment na jej przeczytanie. Taki przypadek zdarzył mi się pierwszy raz.
Przypadkowych spotkań różnych światów muzycznych przy okazji cgm-owych wywiadów było wiele. Kiedyś chyba pisałem o Brylu i młodych raperach. Może warto będzie kiedyś spisać inne przypadkowe spotkania. Kto wie, może to kiedyś ważne będzie. Albo ciekawe. Bo światem rządzi przypadek.
Na ten przykład wspomniany Brylewski opowiadał kiedyś o początkach Izraela. O sali prób w miejscu dzisiejszej szatni w Hybrydach. I że kiedyś ktoś (mamy schyłek lat osiemdziesiątych lub początek dziewięćdziesiątych) przyprowadza na próbę do Hybryd człowieka z aparatem na szyi, człowieka, który wygląda jak amerykański turysta. Kompletnie nie z tego świata, tj. nie z ówczesnej szarej Polski. To był Allen Ginsberg. Tak, ten Ginsberg! Robert opowiadał mi to na pewno do kamery, więc jak ktoś jest dociekliwy, to na 100% znajdzie to gdzieś w necie.
W „Poniedziałkowych dzieciach” jest taka drobna scena. Patti opisuje, jak poznała Allena Ginsberga. Tania jadłodajnia niedaleko miejsca, w którym mieszkała. Bierze ostatnie 55 centów i idzie zafundować sobie ulubione danie. Na miejscu okazuje się, że właśnie zmieniły się ceny. Brakuje jej 10 centów. Kolejne niepowodzenie tego dnia. Za nią stoi typ, który oferuje pomoc. Dorzuca brakującą dyszkę oraz stawia kawę. Siadają przy jednym stoliku i rozmawiają o sztuce. To Ginsberg. Podrywał Patti, bo był przekonany, że to taki ładnych chłopiec. W późniejszych latach niejednokrotnie wracali do tego spotkania. Taki przypadek.
Również przypadek sprawia, że Patti poznaje Roberta Mapplethorpe’a. Bez Roberta nie byłoby Patti. Bez niej, jego. Dochodzi to tego zaraz po tym, jak Smith dociera do Nowego Jorku. Oczywiście, gdyby nie przypadek, zrządzenie losu, to w ogóle by tam nie dotarła. Wtedy na pewno nie poznałaby Roberta i nie napisałaby po latach „Poniedziałkowych dzieci”. Książki, w której w tytule utrwalono pewną przypadkową zbieżność. A tytuł oryginału to „Just Kids”.