Major Lazer i człowiek-testosteron – relacja z II dnia Open`era

Nie wszyscy dotrwali do końca koncertu The Libertines.


2015.07.05

opublikował:

Major Lazer i człowiek-testosteron – relacja z II dnia Open`era

Ponoć od przybytku głowa nie boli, boleć natomiast mogą nogi. Szczególnie, jeśli jest się na dużym festiwalu i kursuje między scenami, z których dwie najważniejsze położone są na dwóch przeciwległych końcach imprezy. Ten stan zna każdy bywalec Open’era i choć w tym roku Tent Stage zostało przesunięte o około 100 metrów bliżej i tak na festiwalu przemierza się spore przestrzenie. Kilka lat temu jeden z kolegów fotografów wziął ze sobą krokomierz i wyszło mu, że przemaszerował, obwieszony sprzętętem foto… 17 kilometrów.

Nie żebym marudził, zresztą przez lata jeżdżenia na wszelkiej maści muzyczne spędy, zdążyłem wyrobić sobie nawyk spacerowania i mięśnie nóg, łażąc po polskich, niemieckich czy duńskich muzycznych hektarach. W czwartkowe popołudnie wędrówkę zacząłem od koncertu Toma Odella. Brytyjski wokalista zgromadził pod sceną naprawdę duży tłum, który oklaskiwał, słusznie zresztą, bardzo dobry koncert muzyka. Odell udowodnił, że jest czymś więcej, niż tylko kilkusezonową ciekawostką. Jego piosenki, w wykonaniu solidnego bandu doskonałych muzyków, zabrzmiały zdecydowanie bardziej rasowo niż na płycie, a i sam lider okazał się być również dobrym frontmanem, łapiąc kontakt z publicznością, schodząc do niej po umieszczonych na froncie sceny schodach, na koniec powiewając naszą narodową flagą i gorąco się żegnając.

Szczęścia do takiej ilości tłumu nie mieli natomiast panowie z Enter Shikari. Wygrali natomiast w kategorii „najczęściej wychodzący do publiczności członek zespołu”. Agresywna muzyka zebrała pod sceną chyba tylko fanów grupy, co oczywiście ma też swoje zalety – bo niemal wszyscy się bawili. Obserwuję karierę tego zespołu od lat, byłem na wielu ich koncertach, również w Polsce, bo Enter Shikari często u nas grają i przyznam, że to zespół, który nigdy nie odpuszcza. Zawsze jest maksimum energii, hektolitry potu na scenie i setki decybeli, skutecznie demolujące uszy słuchaczy.

Muzycy Eagles Of Death Metal takich ilości decybeli może nie produkują, ale swoim show porwali sporą ilość osób, które zdecydowały się spędzić wieczór pod Tent Stage. Przez ponad godzinę obcowaliśmy z kalifornijskim rock`n`rollem (bo wiadomo, ze z metalem ten zespól ma niewiele wspólnego), podlanym soczystym humorem, z Jessiem Hughesem (na zdjęciu), człowiekiem-testosteronem w roli głównej. Panowie zagrali świetny show, pełen rockowych klisz (było nawet okładanie kablem strun gitary), na który złożyły się ich największe przeboje plus kilka nowych numerów z nadchodzącej (premiera w październiku) nowej płyty.

Koncert Amerykanów bardzo różnił się od tego, co płynęło przed północą ze sceny głównej. Zainstalowała się na niej formacja The Libertines – kolejny headliner tegorocznego Open’era, z Petem Dohertym na czele. Pan Pete to gwoli wyjaśnienia ulubieniec brytyjskich bulwarówek, znany z zamiłowania do chemii w każdej postaci oraz ze słynnego, burzliwego związku z Kate Moss. Jest też dobrym przykładem tezy, która mówi, że jak jesteś bardzo brzydki, musisz zostać muzykiem, żeby poderwać ładną dziewczynę. Już sam fakt odbycia się koncertu niektórzy postrzegali jako duży sukces, bo ponoć nigdy nie wiadomo, w jakiej formie będzie lider grupy, czy przypadkiem coś mu nie odwali i nie odwoła sztuki w ostatniej chwili. Ostatecznie panowie pojawili się na scenie, zagrali swoje piosenki tym, którzy zakochani są w twórczości zespołu. Skończyli po równo godzinie, po czym dograli jeszcze kilka bisów. Ja już w tym czasie wędrowałem kolejny raz pod namiotową scenę, na której zainstalował się zespół Django Django.

Po przybyciu na miejsce okazało się, że nie tylko ja znudziłem się show headlinera, namiot bowiem pękał w szwach. Rodacy Pete’a zahipnotyzowali publiczność, swoją momentami bardzo transową i lekko odhumanizowaną muzykę wspierając skąpymi wizualizacjami, na tle których stali oraz światłem stroboskopowym. To był bardzo dobry koncert, a obietnica dana ze sceny, dotycząca rychłego powrotu do Polski bardzo cieszy. Trzymam Was za słowo, guys.

Wracając z namiotu warto było zahaczyć o kolejny namiot, bo w miejscu dawnej sceny World, w ubiegłym roku przemianowanej na scenę HANS (Here And Now Stage) pojawiła się Alter Stage, kolejna scena namiotowa. Na niej przed północą grać zaczęli Szwedzi z Refused, udowadniając że na żywo są znakomitym zespołem i stojąc w opozycji do dźwięków, które po północy zaczęły płynąć ze sceny głównej, czyli show Major Lazer.

Show to odpowiednie słowo, bowiem z koncertem raczej nie ma to wiele wspólnego. Nie przeszkadzało to bardzo licznie zgromadzonej, żądnej zabawy publice, która ochoczo reagowała nie tylko na same dźwięki, ale i płynące ze sceny zachęty i sugestie, łącznie z tą, aby w festiwalową, chłodną noc pozbyć się wierzchniego odzienia, pomachać nim, a potem wyrzucić w powietrze. Z dystansu owe widowisko robiło wrażenie i trzeba przyznać, że Major Lazer pozamiatali festiwalową publiczność. Szał!

Polecane

Share This